Nie boisz się, że spadnie ci to na głowę i zrobi krzywdę? – spytał kolega, gdy w naszej (mojej i żony) sypialni zobaczył sterty książek sięgające sufitu. Nie da się ukryć – trochę się boję. W koszmarnych snach widzę swe ciało przywalone albumami o sztuce i serią „Nowa proza polska”. To znaczy widzę, że mojego ciała nie widać – że nie widzą go nawet wezwani na pomoc strażacy, którzy próbują mnie odkopać spod Vermeera, Van Gogha i Olgi Tokarczuk (gdy tymczasem żona leży pod Monetem, Gauguinem i Jackiem Dehnelem). Dusimy się w tym śnie, a strażacy zamiast nas ratować – zaczynają sobie czytać co celniejsze akapity. Cała nadzieja w psach tropiących, które – o ile wiem – nie potrafią czytać.
Dusimy się, toniemy, zarastamy rzeczami – tym pasożytem pożerającym naszą przestrzeń życiową. Wypisane długopisy, niemodne golfy, kubki z dowcipnymi napisami, kubki bez dowcipnych napisów, smary do nart, identyfikatory z teatralnych festiwali – skąd się to wszystko wzięło? I co z tym zrobić? Pytania boleśnie aktualne w połowie grudnia, gdy trzeba robić porządki, a jednocześnie planować gwiazdkowe zakupy.
W zeszłym roku chciałem przejść na minimalizm. Ograniczyć posiadanie rzeczy, uwolnić umysł od myśli o przedmiotach, posprzątać wokół siebie, a pośrednio także posprzątać w swojej głowie. Zacząłem od zakupienia poradnika, w którym radzono zrobić listę stu niezbędnych rzeczy. Sto i ani jednej więcej – każda nowa rzecz miała być okupiona wyrzuceniem starej. Od razu przesunąłem sobie granicę ze 100 do 5 000, co i tak byłoby znaczącym ograniczeniem stanu faktycznego. W drugim kroku założyłem specjalny zeszyt, w którym miałem inwentaryzować stan posiadania.
Poradnik i zeszyt dostały numery 1 i 2. Numerem 3 okazał się nabyty za radą autora poradnika specjalny pojemnik na małe przedmioty, które jakoby miały w wyjątkowy sposób bałaganić w mieszkaniu. Teraz mam je pod kontrolą. Przy okazji wyrzuciłem stary zszywacz, cztery wymazane mazaki i dwa wypisane pisaki. Wahałem się przy tarczy szkolnej z podstawówki i odznace wzorowego ucznia, ale względy emocjonalne przeważyły i jednak je zostawiłem. Bilans zysków i strat (strata jest w procesie porządkowania zyskiem) nie wypadł więc najlepiej, zwłaszcza że na gwiazdkę dostałem 8 i pół prezentu (to pół to prezent wspólny z żoną). W tym roku wszystko zaczęło się więc od nowa.
O problemie pisał już Białoszewski w wierszu „O obrotach rzeczy”: A one krążą. I krążą. Przebijają nas mgławicami. Tuwim myślał o rzeczy czarnoleskiej jako podstawie ładu, który tworzy się z chaosu. Tylko skąd wziąć czarnoleskie rzeczy, które same ułożą się w szafach polszczyzny? Może pożyczyć od Norwida, który ponad wszystko chciał odpowiednie dać rzeczy słowo? Na przykład krótkie i treściwe słowo „kosz”. Dać kosza rzeczom – rzemiosło zuchwałe jak poprawianie świata. I równie trudne – bo do którego worka wyrzucić rozmiękłe kapcie z konopnego sznurka? Do mokrego bio? Do pozostałych? (Wyrzucanie czegoś do „pozostałych” to jak zostawianie w „wyrzuconych”). Dziś segregacja odpadów to oddzielna gałąź nauki, którą studiować trzeba przez długie semestry.
A dom zarasta. By ocalić pokoje, poświęcamy strych, piwnicę, komórkę i pawlacz. Potem wyprowadzają się dzieci i w rupieciarnie zamieniają się nam ich porzucone pokoje, co w gruncie rzeczy jest sprawiedliwą tych rzeczy koleją – przecież sami zostawiliśmy u rodziców sporo szpargałów, które mogą się jeszcze przydać. Wszystko to spokojnie czeka – no właśnie: na lepsze czy na gorsze czasy?
Grafika: Zdzisław Olejniczak