Śniło mi się, że nie mogę spać. Śniło mi się, że się męczę i przewracam z boku na bok. Śnił mi się strach, że nie zasnę i w pracy będę zmęczony. Z tego wszystkiego zaspałem. Obudziłem się tuż przed ósmą, więc na jawie zaspałem, choć we śnie nie mogłem spać. Niczym księżniczka z chińskiego wiersza, której przyśniło się, że jest snem motyla, nie do końca wiedziałem, czy ja to ja i w czyim śnie toczy się akcja.
A jednak zaspałem tylko przez chwilę. Zaraz bowiem uświadomiłem sobie, że jest święto, a ja dzień świąteczny święcę w stronach może nie obcych, ale też nie do końca rodzimych. Sto kilometrów od domu święcę, prowadząc w gronie znajomych – jak było napisane na tabliczce – działalność rekreacyjną za zgodą właściciela terenu. W okolicy zalesionej nadzwyczajnie i sprzyjającej porannemu bieganiu wzdłuż rzeki.
Wstałem z łóżka, wyszedłem przed dom, a tam jakby ciąg dalszy snu trwał na jawie – od drzwi do ulicy wzdłuż chodniczka z granitowej kostki stał rząd wazonów z barwnymi bukietami peonii, róż i polnego kwiecia. Jakieś kobiety się koło tego krzątały, coś tam przystrajały, przywiązywały wstążki, do błękitnego płótna przyklejały wycięte z papieru litery. Mężczyźni zbijali coś z desek, mierzyli teren miarką i naradzali się gorączkowo. – Nie ma pan szpadla? – A po co mi szpadel? – Ten pan z parkingu zawsze miał szpadel. Najwyraźniej brali mnie za pracownika technicznego, choć byłem ubrany w sportowy strój i profesjonalne buty do biegania. – Ale ja jestem hotelowym gościem! – I nie ma pan szpadla? Zaśmiali się szczerze ze swojego żartu.
Potem pobiegłem nad rzekę, porozciągałem ciało ćwiczeniami, a duszę pięknym widokiem, zwielokrotnionym przez odbicie w wodzie. Pobrodziłem trochę przy brzegu, posłuchałem ptaków, podziękowałem Bogu za te cuda i za to, że jeszcze żyję. I proszę – gdy wróciłem pod drzwi pensjonatu, stał tam już gotowy jeden z czterech ołtarzy wyszykowanych na procesję. Dzielmy się wiarą jak chlebem – przeczytałem gotowy już napis. Podobno człowiek staje się tym, co widzi, więc na śniadaniu dzieliłem się ze wszystkimi zarówno pieczywem, jak i wiarą w ożywczą moc ruchu.
A potem była procesja i chodziliśmy wspólnie – miejscowi mieszkańcy i odpoczywający turyści, a średniowieczny hymn Święty Boże niósł się uliczkami kurortu. Stacje były cztery: pod starym dębem przy rzece, koło pensjonatu w dawnym dworze, obok restauracji Pod Żubrem i blisko targowego placyku. Po powrocie do polowego ołtarza przy drewnianym kościółku odśpiewaliśmy Te Deum i Boże, coś Polskę.
Wieczorem już jako turyści zwiedzaliśmy odbudowane ruiny średniowiecznego zamku w pobliskiej miejscowości. Odbudowane w ramach unijnego projektu ruiny, nad którymi władzę sprawuje kasztelan z grupy rekonstrukcyjnej. Ruiny z kamerami wiejskiego (gminnego) monitoringu. To było jak sen. Jak proroctwo? Jak piąta stacja polskiej procesji.