Zdarza mi się nie zamknąć na noc furtki. Nie że zapominam – po prostu mi się nie chce. Bo po co zamykać, żeby rano otwierać? Wsadzanie klucza w zamek, przekręcanie i wyjmowanie to ileś tam sekund, a te sekundy pomnożone przez dwa i przez liczbę dni w 30 już latach od założenia furtki da ileś tam godzin, których szkoda. Więc czasami nie zamykam, a raczej nie zamykałem. We wtorek bowiem o czwartej nad ranem zbudziło mnie ujadanie psa, mojego własnego, który śpi w nocy pod łóżkiem…
Pies warczał ze zjeżoną sierścią przy drzwiach wejściowych. Najwyraźniej ktoś był w ogrodzie. W samych slipkach i koszulce, przytrzymując wściekle charczącego psa otwieram drzwi i nie wiem, czego bardziej się bać: że pies pożre zabłąkanego wędrowca (co już się zdarzyło, gdy sąsiad wszedł bez pytania skosić sobie trochę trawy dla królików), że wszedł na podwórko jakiś pijaczek, który zaśnie albo będzie zgłaszał jakieś potrzeby (co już się zdarzyło, gdy przez płot przeskoczył do mnie uciekinier ze szpitala w samej piżamie, prosząc o buty i forsę na podróż do domu), czy może, że to akurat złodzieje przyszli ukraść coś z komórki (co już się zdarzyło w związku z rowerami), ale przy okazji mogą też zarąbać mnie i psa. Boję się więc wszystkiego naraz, ale wychodzę…
Wychodzę i widzę starego dziadka, okutanego w pięć swetrów i kożuch, z jakąś torbą w rękach i pytaniem pod nosem: Czy tutaj jest schronisko dla bezdomnych? Nie – odpowiadam i wskazuję drogę. Trzeba za furtką w prawo, do asfaltu i znowu w prawo, potem 800 metrów i już pan zobaczy. Ruszył drobnymi kroczkami, sunąc bez odrywania stóp od podłoża. Jak człowiek chodzący z balkonikiem, któremu ukradli balkonik. Gdy wyszedł za furtkę, wracam do łóżka. Leżę i myślę, że nie trafi. Boję się, że nie dojdzie, zamarznie, umrze albo co tam jeszcze (raczej go nie okradną). Wstaję więc, zakładam byle co i wychodzę na ulicę…
Przeszedł jakieś 50 metrów, zostało mu 900. Doganiam go i mówię, że pokażę drogę. Teraz idziemy razem, noga za nogą obok nogi za nogą. Co dwadzieścia kroków Stary pyta, czy to już. No nie, jeszcze nie. No to weź ode mnie torbę, bo już nie mogę. Biorę tę wielką reklamówkę bez napisu, reklamującą nędzę tego świata i nagle to ja idę, jakby mi kto nogi związał. Reklamówka waży mniej więcej tyle, ile ubrania gościa, czyli dużo. Za ucho nie ma co trzymać, więc biorę przed siebie. Idziemy, idziemy, dobrze idzie do czasu. Bo nagle ciało Starego dochodzi do wniosku, że lepiej będzie się położyć, akurat w kałuży…
Nie, nie był pijany, od sześciu lat nie pije (podaję tę wiadomość za Starym, nie sprawdziłem w dwóch niezależnych źródłach). Podnoszę go wytrwale, postawiwszy na ziemi torbę – okazało się, że są w niej parówki, ser i kiełbasa, dwa chleby. Znajomi mi kupili, bo w schronisku to żarcie dla psów. Stawiam go na nogi, ale czuję, że leci, więc prowadzę za kołnierz do najbliższego znaku, którego może się przytrzymać, i wracam po parówki. Wtedy przybiega ten drugi, nazwijmy do Ruskiem, bo gada z akcentem. Pyta o szpital, bo go strasznie bolą zęby. Wskazuję szpital, drugą ręką trzymając Starego, a nogą torbę, która się przechyla niebezpiecznie (zbieranie parówek nie jest mi w tej chwili potrzebne). Idziemy dalej, ale widzę, że nic z tego nie będzie…
Trzeba wezwać pogotowie, więc zostawiam Starego na przystanku, biegnę do szpitala, żeby portier zadzwonił, ale on nie chce, bo jest od pilnowania, a nie od dzwonienia. Biegnę więc do domu, najpierw myję ręce (mydłem i ciepłą wodą, bo w dodatku się boję, że mnie czymś zarazi), dzwonię na 112, wyjaśniam, przełączają, wyjaśniam jeszcze raz – przyjęli. Wracam do Starego, Ruskiego już nie ma, torba stoi. OK. Rozmawiamy sobie, czekając na karetkę. Stary był dwa miesiące w szpitalu, wypisali go do noclegowni. Słaby jeszcze po operacji, ale trzeba opuszczać schronisko na cały dzień. A kiedy wieczorem wracał, źle wysiadł i sześć godzin kręcił się w kółko po osiedlu. Ten upadek przy mnie to był już czwarty tej nocy. To nie mógł zostać w schronisku i spokojnie poleżeć? Zostać mogą tylko ci bez nóg. Nie wiedziałem…
Przyjeżdża pogotowie, badają, oglądają. Zapraszają do karetki. Stary ogląda się i mówi: Odwdzięczę ci się, jak wydobrzeję, zapraszam na kolację. Wracam do domu, jest kwadrans po piątej – nie ma się co kłaść. Wstawiam wodę na herbatę, otwieram lodówkę i wyjmuję parówki na śniadanie. Gdy jem, przypomina mi się moja koleżanka, która zbiera z trawników chore ptaki i zawozi do schroniska. Ciekawe, czy gdyby Stary przyszedł do niej, wpuściłaby go do domu. Może by zrobiła herbaty, zagrzała parówki, może pościeliła na kanapie, a nawet stopy starcowi obmyła, opatrzyła rany. Nie wiem…
W każdym razie zacząłem zamykać furtkę. Śpimy sobie spokojnie, a nocny świat przetacza się za płotem ze swoimi dramatami: Stary błądzi powolutku, Ruski szuka dentysty, szpitalny portier pilnuje interesu.
Rysunek: Mirosław Owczarek, fanpage Wyobraź sobie