Na pytanie Ile chciałbyś zarabiać? prawie każdy odpowie: więcej. Mniej chciałaby zarabiać zdecydowana mniejszość, właściwie tylko kilku miliarderów, którzy proszą o podniesienie im podatków, bo duszą się pod zwałami banknotów. Niestety, tak jak większość nie umie zarabiać więcej, oni nie potrafią zarabiać mniej. Muszą więc wydawać. – Hej, nie znacie jakiegoś malarza, za którego obraz można by zapłacić 200 milionów? Albo jakiegoś piłkarza, którego mógłbym kupić bez wstydu? – No ciężko będzie, trzeba się zapisywać, bo wszyscy dawno zarezerwowani, nawet rezerwowi. Takie mają problemy miliarderzy, a przynajmniej ja sobie tak wyobrażam ich problemy, ich rozmowy na jachtach.
My, zwyczajni ludzie, czym innym zaprzątamy sobie głowy. Chcemy zarabiać więcej. Więcej, czyli ile? Tutaj znowu większość jest zgodna: trzy, dwie, półtorej średniej krajowej. No chociaż 1,05 średniej krajowej (tyle chcieli na którymś tam etapie negocjacji młodzi lekarze). Nikt nie mówi, że chciałby zarabiać 5 czy 10 tysięcy. Nikt nie podaje żądań płacowych w jakichś wymiernych dobrach, na przykład: chciałbym zarabiać sto obiadów w porządnej restauracji. Albo tysiąc litrów paliwa. Albo dwa tysiące bochenków chleba. Nie – wciąż tylko średnia krajowa, jakby najważniejsze było zarabiać więcej niż inni, być w tej górnej połówce.
Tak naprawdę ludzie nie odróżniają średniej od mediany. To mediana jest wartością dzielącą zarabiających równo na pół – 50% zarabia więcej, a 50% mniej. W Polsce mediana jest ostatnio o mniej więcej 800 zł niższa od średniej (pensję powyżej średniej krajowej otrzymuje tylko jedna trzecia pracowników). Ale w żadnych żądaniach czy postulatach strajkowych o medianie się nie mówi. Mówi się o średniej, przy czym nikt nie żąda na przykład 0,75 czy 0,9 tej mitycznej wartości. Każdy chce więcej. Myślę, że partia, która obiecałaby dla wszystkich zarobki powyżej średniej, bez trudu wygrałaby wybory. Tylko po części wynika to z powszechnej niechęci do matematyki.
Działa tu też mechanizm wiecznego porównywania się z innymi. Wszechobecne w mediach statystyki nieustannie generują kompleksy. Przeciętna długość przekątnej telewizora w polskim domu wynosi 40 cali – czytamy w gazecie i od razu w wielu rodzinach rozpoczynają się pomiary. Linijką, calówką, krawieckim centymetrem. W wyszukiwarkach pojawia się hasło „ile centymetrów ma cal?”, długo w noc trwają po domach rozmowy. – Wszyscy mają 40 cali, a my tylko 37. Czy my jesteśmy jakimiś biedakami? – No co ci poradzę, przecież ci nie przedłużę. – Inni jakoś potrafią, biorą na kredyt i mają. No to biorą i mają. Kupują. Czasami myślę, że takie informacje sponsorują sieci sklepów z elektroniką. Ale gdy wielu kupuje, średnia rośnie i, może się zdarzyć, znów mają poniżej średniej. Wtedy zostaje złota rybka. A przecież może ona działać podstępnie. Wystarczy, że na życzenie „chcę mieć najdłuższą przekątną na osiedlu”, odpowie zmniejszeniem przekątnych sąsiadów. A tymczasem na Zachodzie przekątne będą nadal rosły.
Porównujemy się, ale nie do wszystkich. Niektórzy są z góry jakby poza konkurencją. Średnia krajowa interesuje wszystkich, średnia światowa nie interesuje nikogo. Dlaczego? Bo po uwzględnieniu zarobków chińskich i hinduskich robotników, nepalskich pasterzy i afrykańskich górników mogłoby się okazać, że zarabiamy grubo powyżej średniej, a może nawet dwóch średnich. Tylko co to za pocieszenie – myślimy. Ja mam się porównywać z Trzecim Światem? To jakbym się pocieszał, że kiedyś w ogóle nie było telewizorów. Albo że kobiety pracowały na trzy zmiany. Żyjemy w Europie w XXI wieku, no proszę cię. Dużo i mało to pojęcia względne, trzeba sobie odpowiednio wyskalować miarkę.
Powiedzmy, że to działa inaczej. Że wpisujemy kwotę w specjalny czarodziejski formularz i tyle właśnie zarabiamy. Ale inni też znają ten sposób i zaczyna się wyścig. Kolejne bariery zostają złamane, aż wreszcie kończą się wolne pola w formularzu. Wszyscy zarabiają 99999, całkiem przeciętnie. I wtedy ktoś wpada na pomysł, by wpisać w wolne pole 9 x PS.
PS. PS = pensja sąsiada.