Czas wrócić do komunikacji miejskiej – w tekście, bo w rzeczywistości to raczej trudno. Coraz trudniej. Coraz trudniej się jeździ, więc się powoli przestaje jeździć. A właściwie to jeździ się tak powoli, że zaczyna się jeździć czym innym. Rowerem, pociągiem, samochodem. Albo się chodzi, bo zdrowiej i taniej, a czas podróży niewiele dłuższy. W dodatku nie trzeba słuchać, jak głos Tomasza Zimocha w imieniu motorniczego życzy państwu miłego dnia. Głos zbyt głośny, by jego życzenia brać poważnie. Ale oczywiście nie jest to wina motorniczego. Ani nawet Tomasza Zimocha.
Sześć pozycji liczy lista czynników, które moim zdaniem decydują o mniejszej lub większej chęci korzystania z transportu publicznego. Wymieńmy je w kolejności alfabetycznej: cena, czas przejazdu, częstotliwość kursowania, dostępność (odległość do przystanku), komfort podróżowania, punktualność. Z tych sześciu parametrów tylko komfort podróży nie budzi dyskusji i nie wchodzi w konflikt z innymi wartościami (mże trochę z ceną biletu). Każdy chce jechać czystym, ciepłym, pachnącym i bezpiecznym autobusem, móc łatwo kupić bilet i zorientować się, dokąd akurat zmierzamy. Prawie wszyscy lubią wygodne krzesełka i miłych kierowców. Ale już przejście od dobrych intencji do realizacji bywa problematyczne – jak głos Tomasza Zimocha zapowiadającego kolejne przystanki. Niby ułatwia orientację, ale podaje zupełnie zbędne fakty. Chcąc pomóc, przeszkadza. W tramwajach nie da się już czytać, trzeba w kółko słuchać puszczanego z głośników audiobooka pt. Przewodnik po mieście dla początkujących.
Pozostałe wartości wchodzą ze sobą w konflikt interesów niczym wolność i równość we współczesnych demokracjach. Weźmy choćby pod uwagę dostępność i czas przejazdu. Oczywiście większa dostępność czyni komunikację atrakcyjniejszą (kto skorzysta z tramwaju, jeśli do przystanku będzie miał 5 kilometrów?), ale są pewne granice. Obecnie przyjmuje się, że do przystanku każdy mieszkaniec powinien mieć najwyżej 500 metrów (oczywiście na wsiach te standardy nie obowiązują). Efekty? Autobusy kluczą małymi osiedlowymi uliczkami, tramwaje co chwila przystają, najkrótsza podróż staje się wyprawą Odyseusza. Autobus z mojego osiedla do centrum jeździł koło szpitala, ale „koło” to w tym przypadku kawał drogi, więc teraz autobus jeździ przez teren lecznicy, zatrzymując się przy kolejnych szpitalnych oddziałach. Kierowca otwiera specjalną kartą szpitalne szlabany (dobrze, że nie musi zakładać fartucha), a głos Tomasza Zimocha wymienia mijane medyczne specjalności. Trochę przesadzam, ale jesteśmy już blisko.
Na dodatek mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju moralnego szantażu. Nie zgadzasz się na ułatwienia dla chorych, żałujesz tych paru minut, by starsi ludzie mogli wygodnie dojechać do lekarza? No nikt nie żałuje, więc niedługo wszystkie autobusy będą obowiązkowo zatrzymywać się przed przychodniami, aptekami i klubami seniora. Podobny problem z częstotliwością przystanków – niech tramwaj zatrzymuje się przy każdej przecznicy, by ludzie mieli krótszą drogę do domu. Słusznie, ale coś za coś. Teoretycznie przystanki mogłyby być i co 50 metrów, ale ile wtedy trwałaby podróż? Być może starszym ludziom się nie spieszy, ale młodszym się spieszy. A nawet tym w średnim wieku czasem się spieszy. Jeśli podróż będzie trwała za długo, wybiorą inny środek komunikacji. W dodatku działa tu mechanizm błędnego koła – im gęstsza sieć przystanków, tym mniej ruchu dla przeciętnego pasażera i więcej schorowanych mieszkańców miasta. Niedługo i te 500 metrów to będzie za dużo. Niedługo wzdłuż całej trasy tramwaju będzie się budować jeden długi peron przystankowy.
A punktualność? Tu też są jakieś minusy? Nie do wiary, ale są. Wynikają z korków i utrudnień w ruchu, które zapobiegliwi autorzy rozkładów próbują uwzględnić. Jeżeli dogmatem jest odjazd z przystanku o określonej godzinie, rozkład jazdy bierze pod uwagę maksymalny czas przejazdu między przystankami. Skomplikowane? Powiedzmy, że między przystankami jest 300 metrów i normalnie autobus przejeżdża je w minutę. Ale w godzinach szczytu tworzą się korki i autobus jedzie 3 minuty (albo i 5 minut). Aby nie było opóźnień, w rozkładzie planuje się na ten kawałek 5 minut i autobus nigdy się nie spóźnia. Poza godzinami szczytu stoi sobie cztery minuty na przystanku i czeka. I choćbyś się nie wiem jak spieszył, nie pojedzie, bo rozkład. Kompletny rozkład. A bilety – czasowe. Podobno szczęśliwi czasu nie liczą. Widać kontrolerzy nie są szczęśliwi.
Oczywiście można sobie kupić migawkę, można traktować codzienną podróż tramwajem jak wycieczkę, która sama w sobie jest przyjemnością niczym rejs statkiem spacerowym w wakacyjnej miejscowości. Można delektować się głosem Tomasza Zimocha, a nawet nagrać go sobie i używać jako dzwonka w telefonie. Tylko czy to rozwiąże problemy komunikacyjne naszych miast?
PS. Tytuł felietonu jest inspirowany wierszem Tymoteusza Karpowicza.