Zakwitła. Kilka tysięcy białych kwiatów, z których większość niedługo zmieni się w owoce. Do zjedzenia. Na razie jednak wszystko to służy do oglądania, więc ustawiam krzesełko w ogrodzie i niczym jakiś Japończyk kontempluję. Zamiast sake popijam białe wino, zamiast haiku tworzę w myślach szkic felieton-iku i tak sobie obchodzę polskie hanami, czyli święto oglądania kwiatów. Obok czereśni na czerwono kwitnie pigwa, więc jest nawet patriotycznie – jakby ogród wywiesił już flagę na majowe święta. Nie zapomniał też o niezapominajkach i forsycjach (jakby świętowała z nami Ukraina). Ceremonia kwietnych flag nie jest chyba transmitowana przez żadną telewizję. A mimo to, a może właśnie dlatego, patrzę.
I wcale nie muszę puszczać sobie w tle płyty z odgłosami ptaków ani nie muszę rozpylać dezodorantu o kwiatowym zapachu – wszystko dostaję od natury w pakiecie promocyjnym całkiem darmo. Tak, oglądanie kwitnących kwiatów to przyjemność tania i demokratyczna. A mimo to w pewnym sensie elitarna. Podniosła zwyczajnością podniesioną do rangi cesarskiej ceremonii. Japończycy naprawdę biorą urlop (a akurat branie urlopu to nie jest dziedzina, w której są mistrzami), żeby oglądać te swoje wiśnie. Podobno początkowo oglądali kwiaty moreli, dopiero potem przyszła epoka wiśni. No to my możemy oglądać czereśnie, taką mieć nową tradycję. Moglibyśmy się nauczyć tej japońskiej uważności i szacunku dla piękna. Delikatnego, przemijającego piękna. Bo wszystko trwa mniej więcej tydzień. Wiem, właśnie to przerobiłem ze śliwą.
Jak one łapią światło. Te białe płatki – niczym bibułki, z których magiczną sztuczką ktoś zrobił niezwykłą blendę do zmiękczania światła. Są też trochę jak porcelana, takie małe spodeczki, na których podaje się muszki w konwaliowych sosie. Albo są pociągnięciami kredą dodanymi przez rysownika posługującego się węglem, który chce oddać urodę abstrakcyjnego układu gałązek (japońskich liter?), rzuconego na błękit nieba albo na zielone tło ogrodu. Gaśnie dzień, zapalają się powtykane w trawę solarne lampy. Czereśnia próbuje zwrócić ku nim twarz. Dojrzewająca dziewczyna czyta ulotkę reklamującą osiedlowe solarium.
Przerwa na nocny spacer z psem. Na skrzyżowaniu bocznych uliczek widzę czereśnię, której gałęzie oplotły miejską latarnię. Taki betonowy słup w kształcie litery A z wielką lampą w środku korony. Kwitnące drzewo wygląda jak wielki wieniec złożony przez oficjalną delegację pod iluminowanym pomnikiem przyrody. A kawałek dalej magnolia, której opadające już płatki zaścieliły trawnik. Pies wraca do domu po różowym dywanie! W wyobraźni błyskają flesze. Po nocnym niebie przelatuje samolot.
Po przerwie wracamy do Kraju Kwitnącej Wiśni – jaka piękna nazwa! Choć trochę nielogiczna, bo czemu tylko jedna wiśnia na cały kraj? Australię nazywamy przecież Krainą Kangurów, a Finlandię Krainą Tysiąca Jezior. Ale niech będzie, a Polska niech będzie Krajem Kwitnącej Czereśni. Moglibyśmy wtedy z Japonią zawrzeć sojusz. A jeśliby znalazły się jeszcze inne państwa – utworzyć Unię Państw Kwitnących albo Ligę Krajów Pestkowych. Nazwa jest zresztą ciekawa z wielu powodów. Choćby dlatego, że wiśnie kwitną tak krótko, a mimo to… To trochę tak, jakby Polskę nazwać Krainą Babiego Lata. Albo Krajem Przedwiośnia – co próbował popularyzować Żeromski. Jeśli jesteśmy przy literackich tytułach, to rozkwitanie znalazło uznanie u Prousta, a konkretnie w drugim tomie jego słynnego dzieła. Rozkwitające dziewczęta rzucają cień? Muszą mieć coś wspólnego z drzewami. I ze słodkimi owocami.