Tak sobie wymyśliłem przez te upały (dwuznaczność zamierzona), że trzeci tydzień urlopu upłynie mi pod hasłem „zero emisji”. Powiedzmy, że będzie to tydzień dla klimatu (TDK) – rodzaj wyzwania albo zakładu z samym sobą. Spróbuję przez tydzień nie używać prądu ani gazu i w miarę normalnie funkcjonować. Wiem, wiem – to i tak nic nie da, bo musiałbym nie używać prądu przez miliard lat, żeby coś zmienić w bilansie planety. Ale co mi (wam) szkodzi – najwyżej trochę zaoszczędzę, społeczeństwu uzależnionemu od klimatyzacji, komputerów i samochodów też się przyda trochę prądu, którego (nawiasem mówiąc) zaczyna powoli brakować. A prąd potrzebny zarówno do wypieku chleba, jak i do organizacji igrzysk. No i do herbaty.
Transport. Żadnych samochodów, tramwajów, pociągów – tylko nogi i rower. Tak sobie myślę, że odcinki do 6 km można spokojnie przejść piechotą (większość ludzi ma tyle mniej więcej do pracy) – godzinny spacer miły i zdrowy. Dłuższe trasy (powiedzmy do 20km) możemy przejechać na rowerze bez jakiejś strasznej mordęgi. Jasne, czasami pada, czasami jest zimno, czasami nie możemy się spocić. Ale jeśli nam się zbytnio nie spieszy…
Kontakt ze światem. Komórki i tak nie używam, bo nie lubię (wystarczy mi mimowolne podsłuchiwanie cudzych rozmów – jestem takim biernym użytkownikiem). Przez tydzień będę się kontaktował z ludźmi dzięki mailom i Facebookowi, pół godziny z komputerem wystarczy. Zasilanie? Tu rozważam dwie opcje – solarna ładowarka albo rower połączony z prądnicą i akumulatorem (trwają konsultacje z kolegami inżynierami). W razie czego poślę do was umyślnego.
Oświetlenie. W połowie lipca w zasadzie zbędne – dzień długi, można przespać ciemność. A gdyby mi się jednak zachciało poczytać o 22.00 – znam uliczkę, gdzie nowe latarnie świecą z taką mocą, że można igły nawlekać. Dziś zresztą prawdziwej ciemności już nie ma. Przez okna wdziera się miejska poświata i spokojnie trafi się do kibla nawet w środku nocy. Na wszelki wypadek nabyłem lampkę solarną.
Mycie. To jest dopiero absurd – upał 35 stopni, a my odkręcamy krany z gorącą wodą, którą grzejemy w gazowych bojlerach (albo w elektrociepłowniach). Tymczasem… zwykły ogrodowy wąż sporej długości (na zdjęciu) sam się wypełnia gorącą wodą (wystarczy trochę poczekać, aż się nagrzeje). Prysznic będę brał zatem z wężem w ogrodzie (uprasza się panie o niepodglądanie). Podobnie dam chyba radę ze zmywaniem.
Gorzej z gotowaniem. Na blasze umieszczonej na dachu spokojnie można usadzić jajko, można też podgrzać wodę do jakichś 60 stopni (może zaparzy się jakaś słabiutka herbatka). Ale co dalej? Myślałem o soczewkach skupiających albo o rozpaleniu małego ogniska ze znalezionych patyków (niby to dodatkowa emisja CO2, ale taki spadły z drzewa patyk też się przecież utlenia, tyle że wolniej). A może postawię na ortodoksję i będę się żywił owocami, warzywami i sadzonymi jajkami?
Zakupy. Też trzeba by ograniczyć. W sklepach będzie problem z kasami fiskalnymi (to mój ślad węglowy), ale przydrożne stoliczki przedsiębiorczych gospodarzy pozwolą mi chyba nabyć co nieco. W naszej cywilizacji każdy produkt pokonuje jakieś bezsensowne trasy – czytałem o rybach łowionych na Grenlandii, które dla oszczędności filetuje się w Chinach, by je sprzedać w Europie. Czy nie lepiej tę drogę nieco skrócić? Będę więc wyruszał na swym mechanicznym rumaku na objazd okolicznych miejscowości jak na polowanie. Na pewno coś kupię u producenta. Ale wykorzystam też produkty, które już mam w domu, np. mąkę (widziałem, jak się na blasze robi podpłomyki). To, co może się popsuć, zamierzam przechowywać po staremu – w wykopanej w ogrodzie ziemiance. Niech lodówka też trochę odpocznie.
Rozrywka. Co tu robić bez prądu? Słuchać swojego koncertu unplugged? Śledzić próbę parafialnego chóru? Zwiedzać okoliczne zabytki? Można też czytać książki, grać w szachy, wybrać się na rowerze nad wodę. Można dzięki tej solarnej ładowarce obejrzeć w Internecie kawałek filmu. Można bawić się z psem albo uprawiać sport. Można się wyciszyć i napisać w końcu jakiś dobry felieton. Można nawet trochę popracować w ogrodzie (oczywiście żadnych kosiarek, najwyżej sierp).
No dobrze – wszystko można. Tylko po co? – na pewno to pytanie ciśnie się niejednemu z was na język (klawiaturę). Takie pomysły to przecież jakaś dziecinada, naiwne uspokajanie własnego sumienia, że niby coś tam się zrobiło dla ochrony klimatu. Z drugiej strony tydzień to dwa procent roku, więc gdyby tak pomysł się przyjął – byłaby to już jakaś redukcja cieplarnianego kożucha. A poza tym – będzie o czym opowiadać na spotkaniach ze znajomymi. Trzeba tylko zrobić ciekawe zdjęcia tradycyjnym aparatem.