Nowe Miasto (to w powiecie płońskim) jest wsią, za to Nowa Wieś Spiska (obecnie na Słowacji) to miasto.To tylko dwa przykłady nazw zdradzających kłopoty z odróżnianiem miasta od wsi. Czasami zresztą nazwa miejscowości zostaje zmieniona, by podobnych kłopotów uniknąć. Czarna Białostocka do 1962 roku nazywała się Czarna Wieś. Miejscowość nową nazwę dostała wraz z prawami miejskimi. Tak jakby stała się nagle czymś innym, jakby wstąpiła do jakiegoś zakonu dla miast i potrzebowała z tej okazji nowego imienia. Na czym polega to nowe życie dla miejscowości, która z dnia na dzień staje się miastem? I czy administracyjna decyzja miasto stwarza czy tylko sankcjonuje stan rzeczy, potwierdza jakąś cechę czy zespół cech świadczących o miejskości? Miastem się jest czy się staje dzięki dokumentowi? I co to właściwie znaczy „miasto”?
Kiedyś prawa miejskie nadawał król, dziś mówi się o nadawaniu statusu miasta – na wniosek zainteresowanych społeczności decyzję wydaje Rada Ministrów. Na ogół się zgadza, czasami jednak odmawia. Jakie są zatem kryteria? Na jakiej podstawie można lub nie można miastem zostać? I właściwie po co, skoro nie daje to już właściwie żadnych szczególnych praw? Poza prestiżem i możliwością korzystania z pewnych funduszy (równoważoną niemożliwością korzystania z innych programów). Aby uzyskać lub odzyskać status miasta, miejscowość powinna spełnić większość warunków z poniższej listy: posiadać odpowiednią liczbę mieszkańców (teoretycznie granicą są tu 2000, ale ostatnio status miasta otrzymują też mniejsze miejscowości) i infrastrukturę (np. kanalizację), typowy dla miast układ urbanistyczny – wyraźnie ukształtowane centrum, najlepiej z rynkiem, być siedzibą instytucji o znaczeniu ponadlokalnym, nie posiadać zabudowy zagrodowej, 2/3 mieszkańców powinno pracować poza rolnictwem, dobrze by było mieć też miejską przeszłość, herb, no i zgodę mieszkańców potwierdzoną w konsultacjach społecznych. Mało to wszystko precyzyjne. Bo co na przykład z miejscowościami wczasowymi, które w sezonie tętnią życiem i spełniają z naddatkiem przedstawione kryteria, a w październiku zapadają w sen zimowy? (Odwrotnie jest z miastami akademickimi, wyludniającymi się w lecie i w czasie ferii).
Decyzja administracyjna i tak zawsze zależy od polityków, ich subiektywnej oceny. Mnie jednak problem definicji miasta interesuje teoretycznie, bardziej abstrakcyjnie. Chciałbym uchwycić istotę miejskości, cechy wyróżniające tego sposobu życia, ku któremu – jak się wydaje – zmierza świat. To ciekawe – nauka o mieście staje się ważną dziedziną wiedzy, ruchy miejskie stają się ważną siłą polityczną, wszyscy zgadzają się, że rola miast rośnie i że mieszka w nich coraz więcej ludzi, a mimo to nikt dokładnie nie określił, o czym mówimy. Czym jest miasto? Wydaje się, że jest z nim podobnie jak z innym trudnym do zdefiniowania fenomenem: sztuką jest to, co się za sztukę uważa – twierdzą znawcy przedmiotu, mając na myśli albo przekonanie twórców, albo w miarę zgodną opinię fachowców. Miastem jest to, co się za miasto uważa?
Mój subiektywny pogląd w tej sprawie opiera się na znalezieniu rzeczy, które w mieście są absolutnie niezbędne. Sine qua non – bez których nie… ma miasta. Mam trzy propozycje. Po pierwsze, nie ma miasta bez księgarni. Niech będzie mała, połączona ze sklepem papierniczym, niech to będzie antykwariat albo rozbudowany salonik prasowy, ale w mieście powinno się mieć możliwość kupienia książki. Myślałem też o kinie albo o teatrze, ale w końcu postawiłem na księgarnię. Bliższa ciału koszula. Po drugie, w mieście powinny jeździć tramwaje. Albo chociaż autobusy, ale takie z numerami linii, rozkładami jazdy i pętlami na końcu ulicy. Istnienie komunikacji miejskiej świadczy o istnieniu miasta. Takie kryterium obejmuje kilka cech z przedstawionej powyżej listy – pośrednio określa wielkość miejscowości, nierolniczy charakter pracy mieszkańców (rolnik na pole raczej nie jeździ tramwajem) i zakłada istnienie jakichś instytucji planujących strukturę przestrzenną. No dobra, przyznaję – są miasta bez komunikacji. Ale niech chociaż mają taksówki. Albo dorożki, albo riksze. Po trzecie wreszcie, w mieście muszą być restauracje, kawiarnie albo puby. Lokale muszą być. Nie budki z kebabami, nie sezonowe bary nad zalewem, nie obiady domowe – nawet najsmaczniejsze. Muszą być miejsca spotkań, z kartą dań, kelnerami, może nawet z muzyką. Tak to sobie wyobrażam.
Księgarnia, tramwaj, knajpa – czy jest tu jakiś wspólny mianownik? Może chodzi o komunikację, o spotkanie, ruch, zmienność. Istotą miejskości jest zderzenie z innością, interakcje z nieznajomymi ludźmi, uliczna rozmaitość doznań. W tym sensie wielu mieszkańców współczesnych metropolii nie żyje wcale w mieście. Dojeżdżają samochodem spod drzwi domu do podziemnego garażu swojego biurowca i z powrotem jak rolnik dojeżdżał wozem na pole. Jeżeli dodatkowo zakupy robią przez Internet, nie mają okazji do spotykania ludzi, różnych ludzi. A miasto powinno taką okazję dawać. Miasto jest jak podgrzewana woda, w której cząsteczki częściej się ze sobą zderzają (i łatwiej parują), wieś byłaby wodą zimną. Orzeźwiającą, smaczną, ale nie nadającą się na przykład do zaparzenia herbaty. To nie miało być porównanie wartościujące – życie w mieście nie jest ani lepsze, ani gorsze od życia na wsi. Ludzie z miasta (ci trochę starsi) uciekają na wieś, ludzie ze wsi (ci trochę młodsi) wyjeżdżają do miasta. Niektórzy żyją nawet w dwóch domach i dwóch czasach – letnim i zimowym (roboczym i weekendowym). Nowe miasto łączą ze starą wsią.