Dwa psy pogryzły kropidła – mój pies i pies mojej koleżanki. Taki przypadek, taka zbieżność zdarzeń. Nie wiem, jakie są statystyki, nie wiem, ile kropideł pada co roku w Polsce łupem psich skłonności do gryzienia. Wiem, że ten przedmiot z drewnianą rączką psa intryguje. Chaps.
No a potem znów nadchodzi czas kolędy, ksiądz ma przyjść wieczorem i zaczynają się poszukiwania. Na stole ma być krzyż, świece, naczynie z wodą święconą i kropidło właśnie. Moja koleżanka szuka i znajduje kropidło nieco pogryzione. Ja też szukam i też znajduję. Też pogryzione. I tu nasze drogi się rozchodzą: koleżanka decyduje się nadgryzione kropidło jednak na stole położyć, przy czym kaja się i przeprasza księdza za wygląd (nie swój, lecz kropidła). Ja dla odmiany pogryzioną miotełkę wrzucam do pieca, upewniwszy się pierwej, że drewniana rączka nie jest nasączona lakierem. Księdza przepraszam za braki w zaopatrzeniu w dewocjonalia. Dom koleżanki zostaje poświęcony pogryzionym kropidłem, u mnie ksiądz kropi palcami i też dobrze. Ale to nie koniec. Ksiądz od koleżanki na kazaniu podsumowuje kolędę, wspominając o nieprzygotowaniu parafian: Wyobraźcie sobie, kochani, że w jednym z mieszkań pani położyła pogryzione przez psa kropidło. Wstyd.
Jak wstyd, to wstyd. Upomniana koleżanka od razu nabyła ten coroczny artykuł pierwszej katolickiej potrzeby, a ja znowu zapomniałem o sprawie, więc przy kolejnej kolędzie dzwonię do niej z prośbą o pilne pożyczenie kropidła: Po drodze do pracy wrzuć mi je do skrzynki. Kropidło jednak do skrzynki się nie mieści i wystaje sobie w najlepsze. I pada na nie woda wcale nie święcona. Gdy wreszcie wstaję, kropidło jest mokre, więc próbuję je osuszyć potrząsaniem – sam sobie święcę obejście przed święceniem właściwym. Bystry czytelnik domyśli się zapewne, że pies nie pozostaje obojętny na moje działania. Porywa kropidło i ucieka, widząc w tym świetną zabawę. Gonię go po całym ogrodzie, w końcu przekupuję wędzonym uchem wieprzowym. Rączka ma tylko drobne ślady zębów, które bez trudu daje się zatrzeć papierem ściernym.
Chyba jednak odkupię koleżance pożyczony przedmiot. Trzeba oddawać rzeczy w takim stanie, w jakim się dostało. Już nawet zacząłem przeglądać oferty w Internecie – przy okazji kupię coś dla siebie. Może „kropidło wiórkowe z rączką drewnianą” za jedyne 3,30 zł. Według zadowolonego klienta: w sam raz na kolędę. Albo „kropidło ryżowe – domowe lub dla księdza” – 29 zł. Domowe chyba też jest dla księdza w jakimś sensie. A może pójdę na całość i zakupię „kropidło tradycyjne z trawy ryżowej niklowane” za 330 zł (drogo, ale dostawa gratis). To prawdziwy mercedes wśród kropideł. Jest też rolls-royce: kropidło okolicznościowe za 545 zł. Albo odwołam się do naszego narodowego poematu i maczugę solidną zacznę kropidłem nazywać jak Maciek Dobrzyński zwany Kropicielem. Wyobraźcie sobie: ksiądz przychodzi, a tu na stole obok naczynia z wodą święconą maczuga, a ja do księdza wiekopomnymi wersami Adama (lekko zmienionymi) przemawiam: He, bracia, to wyżła rzecz tropić,/ Bernardyńska kwestować, a księdza rzecz: kropić!
Lubię te wizyty duszpasterskie, te rozmowy z księdzem o życiu i problemach kościoła. Teologiczne zaczepki, mniej lub bardzie poważne pytania przy herbatce. Kiedyś rozegrałem z kolędującym księdzem trzygodzinną partię szachów (żadna metafora), innym razem ksiądz został na urodzinowej kolacji i słuchaliśmy sobie starych rockowych przebojów, których okazał się miłośnikiem. Jeszcze inny – jak się przekonałem – często chodził do kina i ciekawie mówił o filmach. Na koniec wspomnę o księdzu, który nie chciał od nas – młodego małżeństwa – ofiary, bo jak stwierdził: wam się bardziej przyda. Chyba miał rację.