Życie w trybie „zrób to sam”. Ja zacząłem od włosów. Przez lata strzygłem się raz do roku – w pierwszym tygodniu wiosny. Potem się zapuszczałem aż do zimy. Z czasem jednak włosy przyprószył szron i przeszedłem na tryb półroczny (długie siwiejące włosy dawały wrażenie lekkiego zaniedbania). W tym roku jednak zakłady fryzjerskie zamknięte, więc musiałem przejść na autostrzyżenie. Trudność sprawiało początkowo połączenie patrzenia w lustro i używania nożyczek. Wciąż myliły mi się kierunki i zamiast przybliżać, oddalałem narzędzie od głowy. No i to cieniowanie – jak to robią ci fryzjerzy? A gdy jako tako opanowałem technikę, to skończyły mi się włosy i mogłem najwyżej podgolić sobie szyję maszynką i wetrzeć we włosy trochę żelu. Gotowe – bardzo dziękuję. Dałem sobie nawet dychę napiwku.
Starannie ostrzyżony, chciałem się wybrać do ekskluzywnej restauracji. Ale wszystko zamknięte, więc sam zająłem się kuchnią molekularną. W lodówce znalazłem starą marchewkę i cukinię, a także opróżniony do połowy słoik oliwek. Marchewkę pokroiłem w plasterki i podsmażyłem na oliwie, cukinię rozgotowałem, zmiksowałem z chili, ziarnami słonecznika i czymś tam jeszcze. Voila! Czipsy marchewkowe z pastą z cukinii i oliwkami, dekoracja – kwiaty barwinka z ogrodu i mazy z sosu sojowego na obrzeżach talerza (na zdjęciu niewidoczne). Duży talerz to podstawa elitarnej kuchni – nawet trzy plasterki marchewki wyglądają wykwintnie i mogą kosztować ze czterdzieści złotych. Jako wino podałem sok z ogródkowej brzozy (białe), żeby uniknąć podawania soku z buraka (czerwone).
Żona zaskoczona, żona wzruszona. – No to teraz zabiorę cię na zakupy do naszej galerii handlowej. – Jak na zakupy? Przecież sklepy zamknięte, a do spożywczego trzeba chodzić pojedynczo. – Nic to, Anka, nic to! Z eurobiznesu wyjąłem plik papierowych pieniędzy, podstawiłem drabinę i poszliśmy na strych. A tam – dobra wszelakie przez pięć pokoleń gromadzone. Można się przechadzać (w lekkim przygarbieniu) i wybierać do woli. Kupiliśmy gąsior na wino, lampę naftową i maszynkę do mięsa. W dziale sportowym narty po dziadku – może się przydadzą. W obuwniczym znaleźliśmy całkiem niezłe trampki sprzed lat – jak znalazł na nowy sezon. Dla wnuków kilka ubranek po dzieciach, dla dzieci – kilka książek z dawnych czasów. No i jeszcze grę planszową sobie wzięliśmy. Przy kasie wręczyliśmy sobie punkty i nalepki (odkleiłem je zawczasu z bananów). Zapytałem żonę o kod pocztowy i dałem jej zniżkę…
A skoro już jesteśmy w mieście, to może do kina? Czemu nie… tyle dostępnych kanałów – jak w Wenecji. Można przełączać, dodawać obraz w obrazie, można nawet wybierać wersję językową. No dobrze, ale co z popcornem? Kino bez popcornu jest jak wernisaż bez wina. Na szczęście okazało się, że na dnie szafki mamy torebkę takich kuleczek, z których na patelni można uprażyć sobie filmową przekąskę. Żona zrobiła całą torbę i zasiedliśmy przed komputerem. Wcale nie chciałem jeść, chodziło bardziej o zapach – to zapach popcornu robi z domowego oglądania prawdziwe kino. No i można zwrócić komuś uwagę: Czy mogłaby pani jeść trochę ciszej? – bardzo proszę. Uwielbiam ten swój tekst w wyciemnionej sali.
Seans skończył się późno, a jeszcze trzeba wrócić do domu. Ze dwadzieścia minut posiedzieliśmy w samochodzie i proszę – oto jesteśmy. Chyba już się położę, tyle wrażeń – powiedziała żona. Czyli wszystko niby normalnie. Niby.
Podyskutujmy o życiu w kryzysie: https://www.facebook.com/sngkultura/