Istnieje wiele sposobów spacerowania. Inaczej spaceruje się z psem, a inaczej z dziewczyną. Inaczej chodzi się o lasce, inaczej z kijkami do nordic walking. Walking walkingowi nierówny. Inaczej przechadzamy się po lesie (fikcji), inaczej po polu (znaczeniowym słów). Inaczej błądzimy w labiryncie, inaczej po korytarzach domu kultury. Inaczej… długo tak możesz?
Pójdźmy zatem dalej – są różne rodzaje chodzenia, każdy z nich wyjątkowy. Ale najbardziej niezwykłe jest chodzenie po mostach. To trochę jak przechodzenie przez bramę, a trochę jak spacer po linie nad przepaścią. Taniec z przestrzenią przy zachowaniu społecznego dystansu. Tańczą panowie, tańczą panie, a rzeka płynie… Jakiż potencjał metafory. Archetypiczna perspektywa drugiego brzegu, błyskotliwa licytacja znaczeń (według internetowego słownika polsko-łacińskiego „brydż” to po łacinie „pons”).
W obcych miastach nie korzystam z komunikacji – chodzę. Na ogół bez mapy, na wyczucie. Mosty są w takich wędrówkach punktami orientacyjnymi – dobrze je widać z oddali, z nich z kolei dobrze widać okolicę, układ miasta, inne mosty. A jednocześnie trudno na nich zgubić drogę, nie kluczą, nie kręcą, nie rozwidlają się. Dziś mało na nich miejsca dla pieszych – dobrze, jeśli są choć wąskie chodniczki. Dziś po mostach raczej się jeździ niż chodzi. A przecież ten moment, gdy widzisz przepływającą pod stopami rzekę, ma w sobie coś niezwykłego (nieziemskiego). Jest jak chodzenie po wodzie… Ciekawe, że te wszystkie kłódki miłości wiesza się właśnie na barierkach mostów. Zwyczaj może trochę komercyjno-walentynkowy, ale podświadomie jednak potwierdzający sakralny charakter mostu. Takie małe zaślubiny z kłódką w roli obrączki, odbywające się w miejscu szczególnym. Most jako świątynia? Papież jako rzymski pontifex maximus (najwyższy budowniczy mostów). Stąd słowo pontyfikat (czas budowy mostów?).
Czasami w chłodne dni wyobrażam sobie odwrót Napoleona spod Moskwy. Niedobitki wielkiej amii próbują wrócić z Rosji, w śniegu i mrozie pokonują setki kilometrów, maruderzy błądzą w bezkresnych polach, po drodze napotykając rzeki. Lód cienki, mostu nie mogą znaleźć, łodzi nie ma. Naturalne granice ludzkich możliwości. Bez mostów żylibyśmy w naprawdę małych ojczyznach – od rzeki do rzeki. Albo od łódki do łódki. Komu mało zapętlonej symboliki, niech przyjeżdża do Łodzi, uprzednio sobie nazwę miasta deleksykalizując. Mosty w Łodzi, mostki w Łodzi nad Łódką (taką rzeczką). Szedłem ostatnio przez taki mostek na Zdrowiu, właściwie przez kładkę nad niewielkim kanałem, w którym pływać mogą najwyżej łódki z papieru. Ale i tak to poczułem – byłem NAD rzeką. Poczucie zapanowania nad żywiołem, dzięki horyzontalności mostu pozbawione jednak pychy tych wszystkich wieżowców i wież. Budowa nawet najdłuższego mostu raczej nie byłaby ukarana pomieszaniem języków. Przecież mosty łączą.
PS. Kiedyś robiłem korektę czasopisma „Korony i Mosty”. Tytuł kojarzył mi się z monarchistycznym rzemiosłem i architekturą, ale – jak się zapewne domyślacie – była to fachowa prasa stomatologiczna. Taki porcelanowy most w górnej szczęce jest mostem nad językiem, nad rzeką słów, nad czerwoną rybą.