Dostałem mail w służbowej sprawie. Pewna pani napisała, że potrzebne zdjęcie wyśle mi inna pani. Przy imieniu tej drugiej pojawiły się w nawiasie tajemnicze literki CC. Co to znaczy CC? Pierwsze skojarzenie – całkiem całkiem. Czyżby pani w służbowym mailu oceniała wygląd koleżanki? Niemożliwe. Klikam więc „Odpowiedz” i zadaję pytanie: Co to takiego CC? Na drugim końcu Internetu pani klika „Odpowiedz” i odpowiada: To samo co DW, tylko po angielsku. Dzięki. Nie wiem, co to DW, ale szukam i znajduję. Do wiadomości, mości panie. Przy okazji dowiaduję się, jak powstał skrót CC, a także co znaczą UDW i BCC.
Otóż CC to skrót od carbon copy, co znaczy mniej więcej tyle, co kopia wykonana przez kalkę (dosłownie – kopia węglowa). Niesamowite. Wiadomość wysyłana pocztą elektroniczną do drugiego nadawcy nazywana jest kopią (odbitką) przez kalkę. Czyli nie tylko ja nie nadążam – język też jest spóźniony względem technologii o epokę albo dwie. Nikt już chyba nie ma telefonu z tarczą, czyli takiego kółka z cyferkami zapisanymi w odwrotnej niż na zegarze kolejności, a nadal mówi się o wykręcaniu numeru. Bo jak ma się mówić? Wycisnąć numer? Wybrać? Nawet jeśli ktoś wybiera numer, to i tak ktoś inny czasami mu numer wykręca. Albo film odtwarzany w komputerze – żadnej taśmy tam (chyba) nie ma, a i tak wszyscy przewijają do przodu albo do tyłu. Swoją drogą wyrażenie tarcza telefonu sugeruje, że trafić we właściwą cyfrę to zadanie trudne jak strzelanie z łuku. Hej, synu, wystrzelaj mi proszę numer do babci!
A może to naprawdę tak działa: piszemy wiadomość, impuls biegnie do jakiejś centrali, tam pracownicy przepisują nasz komunikat na maszynie (jeśli mail jest do kilku odbiorców, to przepisują przez kalkę) i normalną pocztą przesyłają dalej. Trudno uwierzyć. Mnie łatwiej, bo 20 lat temu pracowałem w jednym z pierwszych serwisów internetowych poświęconych kulturze. Strona serwisu nie miała systemu CMS (jeśli nie wiecie, co to CMS, to sobie sprawdźcie – nie będę tłumaczył takich oczywistości), więc gdy coś napisałeś, musiałeś wysyłać to informatykom, którzy treść wrzucali do sieci. Przy okazji inkasowali sporo kasy, utrzymując, że wykonują bardzo skomplikowane zadanie. Z kolei kierownik archiwizował wszystko, drukując nasze notki i wpinając kartki do segregatora. Czyli wykonywał kopie zapasowe. Tak, tak, to były czasy…
To były czasy, gdy pewne muzeum – poproszone o przesyłanie informacji o wystawach drogą elektroniczną – przygotowywało plik tekstowy i dwa zdjęcia, nagrywało całość na dyskietkę (jeśli nie wiecie, co to dyskietka, idźcie sobie do muzeum) i wysyłało gońca z przesyłką. Goniec przemieszczał się po mieście tramwajem, czyli wiadomość przesyłana była przez sieć. Sieć tramwajową.
Technologie się zmieniają, a problemy pozostają. Kopiowanie przez kalkę czy kopiowanie kserokopiarką – trzeba zapamiętać, którą stroną do góry, a którą do dołu. Ileż to razy odwrotnie wkładało się kalkę i kopia odbijała się na odwrotnej stronie oryginału. To samo z drukarkami i powtórnym wykorzystywaniem starych wydruków. Kto ani razu nie wydrukował sobie nowego tekstu na starym, niech pierwszy rzuci grochem o ścianę. Czyli niech spróbuje nam wyjaśnić, którą stroną papier do góry. Żeby się dobrze odbiło po tym grochu…
I tak doszliśmy do kalk językowych. No właśnie: kalk, a nie kalek, choć często te kalki to językowe kalectwo. Na przykład wyjątkowo wkurzająca mapa drogowa, czyli angielskie road map. Politycy często pracują nad mapą drogową wejścia lub wyjścia z czegoś albo nawet nad mapą drogową pokoju. Po angielsku być może ma to sens, po polsku – nie bardzo. Nie każde dosłowne tłumaczenie jakiegoś wyrażenia jest tłumaczeniem szczęśliwym. Choć trzeba przyznać, że zgodny z normą plan wyjścia z kryzysu opiera się na tej samej metaforze. Plan to jednak nie to samo co mapa. Może jednak strategia byłaby lepsza. Albo harmonogram. Na pewno lepiej poprowadzić zajęcia dla młodzieży niż działania edukacyjne dedykowane zoomerom. Kalki językowe (i w ogóle zapożyczenia) pojawiały się zawsze i pewnie zawsze kogoś wkurzały. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że dzisiejsze wkurzenie na anglicyzmy jest kopią dawnego wkurzenia na germanizmy czy rusycyzmy.
Nie ma co popadać w kalkomanię, ale i w kalkofobię nie ma co popadać. Lepiej przypomnieć sobie kupowane w papierni arkusiki ładnych obrazków, na przykład z ptaszkami albo motylkiem. W domu zanurzało się arkusik w miseczce z wodą, obrazek się oddzielał od podkładu i mokry wizerunek można było przykleić do szyby w drzwiach swojego pokoju albo na okładkę zeszytu. A nawet na okładkę klasera, czyli albumu z innymi obrazkami. Taką kalkomanię to ja rozumiem.