Właściciel lokalnego tygodnika lubił zaskakiwać swoich współpracowników. Czasami wpadał do redakcji i zwoływał zebranie, by podzielić się jakimś nowym pomysłem, który akurat przyszedł mu do głowy. Niby konsultował, ale właściwie wprowadzał w życie. Tamtego dnia przyszedł koło południa, przywitał się i poprosił o kawę. Po czym niespodziewanie wypalił: Potrzebujemy więcej kultury. Pracownicy z zaciekawieniem odwrócili wzrok od komputerów. Czyżby jakaś samokrytyczna refleksja?
– Chodźcie tu wszyscy, robimy naradę. – Przerwał, czekając, by zajęli miejsca. – Otóż podczas wakacji sporo podróżowałem, na stacjach benzynowych przeglądałem różne gazety i zrozumiałem, że czegoś nam brakuje.
– Porządnych honorariów? – zażartował Maciek, w gazecie zajmujący się zawiłościami lokalnej polityki.
– Brakuje nam kultury, recenzji, omówień, plotek o aktorkach, wierszy może jakichś. Dlaczego nie mamy recenzji teatralnych?
– Może dlatego, że w naszym mieście nie ma teatru – przyjęty niedawno stażysta wykazał się refleksem.
– Ale kino mamy. I księgarnię. Pani Beato, pani zdaje się skończyła polonistykę.
– Owszem, skończyłam.
– Od dzisiaj będzie pani pisać recenzje nowych książek. Zrobimy taką rubrykę, damy zdjęcia okładek i krótkie teksty.
– Dużo?
– Powiedzmy pięć w każdym numerze.
– Ale kiedy ja to napiszę?
– No dobra, mogą być cztery. Plus kącik poetycki „Wiersz dla Ciebie”.
– Szefie, no błagam, jesteśmy tygodnikiem. Przecież będę musiał te książki…
– Mogę panią wysłać na kurs szybkiego czytania.
I tak Beata została recenzentką. Przestała pisać o pielęgnacji ogrodu, modzie i przepisach kulinarnych, a zaczęła poznawać rynek książki. Nawiązała kontakty z wydawnictwami, które przysyłały jej egzemplarze recenzenckie i materiały prasowe. Czytała, czytała, czytała. Wyznawała zasadę (przynajmniej początkowo), że pisze tylko o książkach, które zna. Starała się uzupełniać marketingowe notki wydawców własnymi refleksjami i ocenami. Przyznawała gwiazdki – od jednej do sześciu, na ogół zresztą z dużą wyrozumiałością dla starań autorów. Czytała, czytała, pisała.
Cztery książki na tydzień, czyli mniej więcej tysiąc stron (o ile nie czytamy akurat Olgi Tokarczuk czy Jacka Dukaja). Niby da się zrobić, ale trzeba jeszcze coś o tych książkach napisać. Z czasem opracowała własną metodę szybkiego czytania – poznawała pierwszych dwadzieścia stron, potem kawałek ze środka i zakończenie. W większości przypadków można się było zorientować w przebiegu schematycznej fabuły, wyczuć styl autora, rozpoznać mocne i słabe strony powieści. Opracowała też schematy zdań, z których składała (niczym z klocków lego) swoje teksty. Najnowsza powieść amerykańskiej pisarki X to historia pochodzącej z prowincji (z bogatej rodziny, ze społecznych nizin) młodej dziewczyny, która… Subtelne (barwne, zabarwione ironią, dowcipne) opisy stanów emocjonalnych (relacji rodzinnych, stosunków panujących w firmie)… Wystarczyło wybrać jeden z wariantów, wstawić nazwy własne, czasami ze słownikiem synonimów popracować nad zamaskowaniem autoplagiatów. Beata miała wyrzuty sumienia, że idzie na łatwiznę, dlatego jedną recenzję w tygodniu pisała solidnie i wnikliwie, przeczytawszy uprzednio (niekiedy dwukrotnie) omawianą książkę. Murarz nie może stawiać dokładnie co czwartej ściany, piekarz nie może piec solidnie co czwartej bułki – ona mogła stosowac takie proporcje, dzięki czemu zostawało jej trochę czasu na normalne życie. Prowadzenie domu, wychowywanie dzieci, zabiegi higieniczne i kosmetyczne, a nawet – mniej więcej raz w miesiącu – małe małżeńskie szaleństwa w alkowie (takie sformułowanie na pewno nie uszłoby uwagi poważnej recenzentki).
Któż jednak jest w stanie oddzielić grubą kreską to normalne, codzienne życie od życia zawodowego? Nauczyciele po godzinach pouczają rodzinę i znajomych, policjanci (zdarza się) przesłuchują własne żony, aktorzy grają na scenie domowego teatru. A recenzentki? Recenzują z przyzwyczajenia co się da. U Beaty zaczęło się od niedzielnych mszy. W drodze z kościoła do domu oceniała kazanie, analizując kompozycję, błędy językowe i oryginalność. Młody wikary zbierał lepsze noty od lekko już marudnego proboszcza. Potem zaczęła recenzować wizyty przyjaciół, kreacje koleżanek, menu odwiedzanych restauracji, a nawet wspomniane już szaleństwa w alkowie. Wszystkim przyznawała gwiazdki, choć nie wszystkim dorzucała coś wspaniałomyślnie za dobre chęci.
Czasami czytała innych recenzentów, wystawiając im w myślach oceny. Gdy się na tym złapała, pomyślała o czymś w rodzaju recenzenckiej piramidy, którą byłaby kultura. Nawet o Bogu zaczęła myśleć jako o recenzencie ludzkich uczynków. Tymczasem to właściciel gazety okazał się drugą instancją w lokalnym literackim procesie. Kawka w redakcji i kolejny pomysł na uatrakcyjnienie gazety.
– Doszedłem do wniosku, że powinniśmy coś zmienić, jakoś odpowiedzieć na potrzeby naszych czytelników. Proponuję recenzje książkowe zastąpić komiksem w odcinkach. To może się przełożyć na zainteresowanie młodzieży naszą gazetą.
– A ja?
– Pani przejmie rubrykę porad kosmetycznych. Trzeba spojrzeć na nią świeżym, krytycznym okiem.
I tak Beata została specjalistką od pilingów i depilacji. Od producentów kosmetyków dostaje teraz recenzenckie tubki i słoiczki kremów przeciwzmarszczkowych. Trochę tęskni za literaturą, zaczęła nawet sama pisać. Niedawno ukazała się jej debiutancka książka „Autobus Marinettiego” – zawierająca wątek kryminalny historyczna powieść o włoskich futurystach odwiedzających międzywojenną Łódź. Teraz Beata z niecierpliwością czeka na recenzje.