Nowoczesne miasto/ jak domowe ciasto/ ma formułę własną/ w formie rośnie treść/ memu miastu cześć – to mógłby być wielki przebój z płyty „15 minut do celu”, gdyby pewien znany eseista postanowił zostać raperem. Wolał jednak karierę architektonicznego star-publicysty. Ostatnio przysłuchiwałem się prowadzonej przez niego dyskusji z pięciorgiem zaproszonych specjalistów (raczej teoretyków niż praktyków) na temat miasta przyszłości. No bo wiadomo… kryzys klimatyczny, wyczerpujące się zasoby, smog, korki, przestępczość i pandemia. Trzeba budować inaczej, trzeba się ograniczać, trzeba znaleźć recepty. No to szukali, ale raczej bez sporów, zgodnie. Najpierw przemawiali z towarzyszeniem slajdów, a potem dyskutowali z towarzyszeniem specjalnych tabliczek: ze słoneczkiem albo z chmurką. Ponieważ się ze sobą zgadzali, częściej do góry szło słoneczko. Czyli jednak optymistycznie…
Dyskutanci mówili wiele rzeczy, z którymi nie sposób się nie zgodzić. Zredukujmy te podwójne przeczenie: mówili wiele rzeczy, z którymi się zgadzałem. Że ważne są rośliny w otoczeniu naszych domów, że wiele materiałów z rozbieranych domów można powtórnie wykorzystać, że w mieście potrzeba przestrzeni wspólnych, że miasto jest sumą starań wielu pokoleń jego mieszkańców i że warto szanować ten dorobek, że za dużo jest w mieście samochodów, że miasto powinno być dla każdego, nawet dla dzikich zapylaczy. Krótko mówiąc: ekologia i partycypacja. Elektryczną hulajnogą przez ulicę mego miasta mknę… Wszystko było pięknie do momentu, gdy padło pytanie, jak te postulaty wprowadzić w życie. Odpowiedź w wersji light – edukować. Dzieci, młodzież inwestorów, architektów. Uświadamiać, kształtować gust i potrzeby. Odpowiedź w wersji strong – zmusić. Wprowadzić przepisy, egzekwować i karać. Obsadzić urzędy mądrymi (czyli myślącymi jak my) ludźmi. Krotko mówiąc: długi marsz przez instytucje. Długi marsz przez inwestycje.
I tu mi się włączył kształtowany od zaborów tryb sprzeciwu. Będą do czegoś zmuszać? To ja protestuję. Panele fotowoltaiczne mogę założyć, ale z własnej woli, do pracy jeżdżę rowerem, ale nie będę jeździł, gdy zakażą samochodów w mieście – wtedy na złość zrobię w końcu prawo jazdy i przeniosę się na wieś.W czasie remontu wykorzystuję stare cegły (panie, nie opłaca się tego tak skrobać, nowa kosztuje 3 złote), ale nie chciałbym przepisu, że 40% (na przykład) materiałów wykorzystanych do przebudowy ma pochodzić z banku materiałów rozbiórkowych. Swoją drogą taki miejski bank to niezły pomysł – oddajesz tam wszystko, co da się jeszcze wykorzystać, a ludzie biorą sobie, czego im potrzeba, na przykład stare drzwi, okna, jakieś belki, kafelki, cegły właśnie. U nas raczej obowiązuje metoda – wszystko rozwalamy, zamawiamy kontener, wywozimy i robimy od nowa. Taki model remontu widzimy też w tych wszystkich programach o urządzaniu wnętrz.
Problem w tym, że nawet dobrych rozwiązań nie warto wprowadzać na siłę. Cukier to biała śmierć? Gdy w latach 70. wprowadzono kartki na cukier, wydawało się, że 2 kilogramy na miesiąc to jakaś głodowa racja. Dziś przez rok wykorzystuję może kilogram. Ale w każdej chwili mogę kupić, ile chcę, wsypać do herbaty nawet 4 łyżeczki i sobie zaszkodzić do woli. Jeśli mam taką wolę. Podobnie z mięsem – ile było lamentów, że komuniści chcą nas zagłodzić, że ZSRR na naszej szynce się tuczy. Dziś dzieci i wnuki protestujących przeciwko pustym rzeźnickim półkom dobrowolnie przechodzą na soję i tofu. Zakazy? Już widzę rozkwit czarnego rynku kaszanki, już widzę lokale jak z czasów amerykańskiej prohibicji, w których podaje się salceson. Oczyma wyobraźni widzę nawet przemyt słoniny pod spódnicami młodych kobiet.
Ale wróćmy do miasta. 15-minutowego. Pomysł jest prosty i wydaje się słuszny: wszystko, co potrzebne do życia, ma być osiągalne w ciągu 15 minut pieszo lub na rowerze. Tylko kto ustali, co jest potrzebne do życia? Galeria sztuki jest potrzebna? Teatr? A bar wcale nie mleczny? I co jeśli tego czegoś akurat nie będzie w pobliżu? Zostawmy już przykłady z teatrem czy specjalistyczną przychodnią lekarską. Skupmy się na sklepie spożywczym. W mojej okolicy na przykład kilka małych sklepików zbankrutowało i teraz mam do najbliższego powiedzmy 17 minut spokojnym marszem. A przecież mógłbym mieć 20 albo 25. I co wtedy? Co jeśli na jakimś terenie nie opłaca się prowadzić sklepu? Dofinansowanie, sklep państwowy czy samorządowy w przeprojektowanej, przyjaznej przestrzeni? A co jeśli mimo to ludzie z jakiegoś powodu wolą kupować gdzie indziej? Kartki, przydziały, rejonizacja? A może zagęścić zabudowę, by sklep jednak opłacało się prowadzić. Tylko co wtedy z parkami, skwerami i placami zabaw?
Na slajdach z kongresowych prezentacji wszystko wygląda świetnie: zielone ulice, szerokie chodniki, kawiarenki, zadowoleni ludzie i zawsze jakiś równie zadowolony pies. W rzeczywistości elektryczne hulajnogi rzucone byle gdzie tarasują przejście, a w zasięgu 15 minut nie ma żadnej klubokawiarni z wykładami o rodzimym dizajnie. Jest za to kawałek pola, na które ktoś przytargał stare fotele i wersalkę z wyprutymi sprężynami. Pani od książek o mieście nazywa ten bałagan przestrzenią wspólną o niskim progu wejścia. Ja to nazywam miejskim zakalcem.