Na ulicy spotkałem syna znajomych. Lubię chłopaka, więc spróbowałem nawiązać rozmowę. To co, wakacje? Przyznaję, nie było to zbyt błyskotliwe otwarcie. No – zrewanżował się równie elokwentnie. Ale ponieważ jest dobrze wychowany, próbował rozwinąć swoją wypowiedź: nareszcie, super. No cóż, prawdę mówiąc, nie było nic do dodania, ale zapytałem: Wyjeżdżasz gdzieś? Okazało się, że nigdzie. Młody człowiek ma zamiar cale wakacje pracować, by odłożyć trochę pieniędzy i kupić sobie nie zdążyłem zapytać co. Brawo, chłopcze, chciałoby się zakrzyknąć. Ale mój podziw mieszał się z zakłopotaniem. Dobra, no i co tam sobie kupisz za stracone wakacje? Telefon? Komputer? Modne ciuchy? – chciałoby się zapytać.
Ja w ich wieku… owszem, podejmowałem próby zarabiania, ale były to próby dorywcze. Trochę przygoda, trochę zabawa – żadne regularne chodzenie do pracy. Pewnego razu we trzech pojechaliśmy do tartaku. Dyrektor, taki sprytny chłopek-roztropek, zaproponował nam układ: jeśli do wieczora ułożycie w równe stosiki leżące na placu deski, dostaniecie kupę forsy (nie pamiętam ile, ale bardzo dużo), jeśli nie ułożycie – nie dostaniecie nic. Zgoda? Zgoda. Po paru godzinach okazało się, że być może Herakles dałby radę, ale zwykli śmiertelnicy są w stanie ułożyć 5% całości. Oczywiście nasz pracodawca zdawał sobie z tego sprawę, być może w każdą sobotę powtarzał ten numer z kolejnymi naiwniakami.
Innym razem z kolegą postanowiliśmy hodować kury. Plan przypominał historie z książek Niziurskiego – ocieplamy szopę na działce, ze szkolnej stołówki bierzemy zlewki, ustalamy listę dyżurów, dokarmiamy kury, a one znoszą dla nas złote jajka. Szopę obiliśmy, pojechaliśmy też do lokalnego potentata drobiowego z prośbą o poradę. Przyjął nas w szlafroku i głosem ojca chrzestnego oznajmił: Podobacie mi się, chłopaki. To ile tych kur chcecie trzymać? Odpowiedzieliśmy, że pięć. Tysięcy? – upewnił się potentat. Gdy skreśliliśmy z jego wyobrażeń trzy zera, zaśmiał się i pożegnał. Chłopaki, no błagam… Wtedy przerzuciłem się na chałupniczą produkcję rękawiczek. Próbowałem je sprzedawać w przejściu podziemnym koło „Centralu”, handlowałem też warzywami – pomidorki z dostawą do domu, życzy pani sobie? Zyski były raczej symboliczne.
Dziś wiele dzieciaków pracuje całkiem na poważnie, nie tylko w wakacje. Są kelnerami, obsługują wesołe miasteczka, przedzierają bilety w kinie, pomagają na budowach, sprzedają w rozstawianych w sezonie budkach. Córka znajomych była kelnerką, zarabiała sobie na wakacje. Dzięki aplikacji w telefonie wie, że codziennie robiła 30 000 kroków. Na wakacjach nie była zwolenniczką aktywnego wypoczynku. Ta dzisiejsza młodzież to tylko leżaczek i gapienie się w telefon… Jej koleżanka na leżaczku mogła leżeć do woli przez całe wakacje, a gdyby się uparła, to przez całe życie (bardzo bogaci rodzice). A mimo to w wakacje pracuje, by rodzicom (sobie?) coś udowodnić. A może to duch kapitalizmu krąży nad naszymi osiedlami? Może to efekt wprowadzenia do szkół przedmiotu przedsiębiorczość? A może to pozytywizm chwilowo tryumfuje nad romantyzmem?
Pracowite wakacje to przez lata była domena dorosłych. Dzieciaki pojadą do babci/na obóz/na kolonie, a ja spokojnie to wszystko pomaluję. Albo wyremontuję. Albo zbuduję coś na działce – tak kombinowało wielu facetów. W swoim mniemaniu oszczędzali podwójnie – nie płacili za wczasy i nie płacili malarzom. Dwa tygodnie takiego odpoczynku i można było wracać do roboty. Może jesienią skoczy się gdzieś na grzyby… Ja też właśnie skończyłem trzytygodniowy urlop remontowy i pełen wrażeń wracam do pracy. Na portal społecznościowy wrzucę coś z zeszłego roku albo nic nie wrzucę. Odpocznę od tego wrzucania, przecież są wakacje.