W Polsce w ubiegłym roku doszło do 60 162 rozwodów. To dużo więcej niż 20 lat temu, mniej więcej tyle samo co przed rokiem. Najwięcej rozwodów było w 2006, co ma dość kuriozalne wyjaśnienie – w tamtym czasie samotni rodzice dostawali zasiłek rodzinny, więc wiele par rozwodziło się dla pieniędzy. Niebyt dobrze świadczy to o ich stosunku do związku – jak by nie było przynajmniej w części przypadków – sakramentalnego. Liczba rozwodów w ostatnich latach się ustabilizowała, ale będzie spadać. Nie ma się jednak z czego cieszyć – będzie bowiem spadać, bo coraz mniej zawiera się małżeństw. a przecież trudno się rozwieść, gdy się nie wyszło za mąż (lub się nie ożeniło). Obecnie rozwodzą się pary, które zawierały związek małżeński przed kilkoma, kilkunastoma czy dwudziestoma kilkoma laty, przy większym stażu to już naprawdę wyjątki. Dziesięć lat temu w Polsce 200 tysięcy par stanęło na ślubnym kobiercu, w ubiegłym roku tylko 155 tysięcy. Dzisiaj młodzi (nie tak znowu bardzo młodzi) później wchodzą w związki małżeńskie albo nie wchodzą w nie wcale. W połączeniu z dużą liczbą rozwodów daje to zjawisko singielizacji (co za słowo!) społeczeństwa.
W „Sonacie Kreutzerowskiej” Tołstoja jadący pociągiem bohaterowie dyskutują o rozwodach. Rzecz dzieje się pod koniec XIX wieku, czyli dawno temu. – Dawniej to się nie zdarzało, prawda? – pyta elokwentny adwokat. – Zdarzało się, proszę pana, i dawniej, ale nie tak często – odpowiada stary kupiec. – W dzisiejszej dobie niemożebne bez tego. Nadto dziś ludzie uczeni. Wykształcenie jako czynnik wpływający na rozwody? Może w XIX wieku w jakichś rewolucyjnych książkach ktoś wyczytał, że małżeństwo to przeżytek albo taki wniosek sam sobie wyciągnął z wyczytanych teorii. Może pod takim wpływem ktoś zostawił męża albo żonę. Mnie tam wykształcenie do ślubu nie zniechęciło, w szkole nie miałem przysposobienia do życia poza rodziną, a na studiach nie było przedmiotów w rodzaju teoria i praktyka rozwodu czy wstęp do rozwodoznawstwa. Może dziś takie treści gdzieś się przemyca, ale przecież w naszych czasach wykształcenie raczej opóźnia zawarcie związku małżeńskiego (najpierw skończę studia), a więc ewentualnie uzyskana na uczelni wiedza mogłaby wpłynąć na decyzję o ślubie (rezygnacji ze ślubu), a nie o rozwodzie. Zatem nie tu jest pies pogrzebany. Chyba że uznamy „uczoność” za przyczynę odwrotu od tradycji.
W 1967 roku dwaj amerykańscy psychiatrzy opracowali skalę stresu. Według Thomasa Holmesa i Richarda Rahe’a każdej trudnej sytuacji można przyporządkować liczbę punktów, mierząc siłę czynnika stresu. I tak śmierć partnera to 100 punktów stresu, pobyt w wiezieniu – 63, ciężka choroba – 53, a zmiana pracy – 36. Rozwód w ich wyliczance jest na drugim miejscu i ma aż 73 punkty, o dziesięć więcej niż śmierć członka rodziny. Być może dziś rozwód „wyceniono by” trochę niżej, bo nie wiąże się już z tak negatywnymi reakcjami otoczenia, ale na pewno stres rozwodowi towarzyszy. Także stres u znajomych i przyjaciół, którzy nie wiedzą, jak się zachować, czyją wziąć stronę, którą część pary nadal zapraszać, a z kogo zrezygnować. Że niby można nadal przyjaźnić się z obojgiem? Razem zapraszać ich na imieniny? A może z nim spotykać się w piątek, a z nią w sobotę i wysłuchiwać wzajemnych pretensji? Trudna sprawa, a z dziećmi jeszcze trudniejsza. Kłótnie o opiekę, sprawy w sądach, stowarzyszenia pokrzywdzonych ojców, spory alimentacyjne – koszmar. A mimo to ludzie się rozwodzą…
Dlaczego? Nie ma co się długo nad tym rozwodzić – przytoczmy podawane w statystykach powody: niezgodność charakterów, zdrady, nadużywanie alkoholu, a także trudności finansowe, przemoc, długa nieobecność, kłótnie w rodzinie, różnice światopoglądowe, problemy z seksem. Można też ująć to zgrabną, choć upraszczającą formułą: kiedyś ludzie służyli małżeństwu (rodzinie), dzisiaj małżeństwo ma służyć ludziom. Ma zaspokajać ich potrzeby – emocjonalne, seksualne, potrzebę bezpieczeństwa, rozwoju. Jeśli nie zaspokaja – koniec. Bo po co się męczyć? Niektórzy faktycznie się męczą i może dobrze, że odchodzą (ofiary przemocy), ale czasami to „męczenie się” ma błahe uzasadnienie. Pretekstem może być bałagan w łazience albo nieprzyklejenie obluzowanych płytek parkietowych. To oczywiście są krople, które przelewają czarę goryczy, podczas gdy brakuje kropel w czarze słodyczy… Swoją drogą ciekawe, czy zdolni majsterkowicze statystycznie rzadziej się rozwodzą. Czy złote rączki są w stanie dopieścić nawet bardzo wymagającą żonę? I czy świetne kucharki, które nigdy nie przesalają zupy, są w stanie przez żołądek zaprowadzić porządek w sercu męża?
Wszystko, co tu napisałem, to rzeczy w miarę oczywiste. Ale przeglądając dane do tekstu, znalazłem ciekawy wykres (na zdjęciu). Rzecz dotyczy USA, ale przecież za sprawą filmów i kultury masowej wszystko z USA trafia w końcu do Polski. Wykres pokazuje procent rozpadających się małżeństw w kolejnych latach trwania związku. Poszczególne linie oznaczają związki zawarte w kolejnych dekadach XX wieku. Czerwona linia na górze, podchodząca do granicy 50%, to couples married in 1970s, czyli pary, które się pobrały za czasów Nixona, Forda i Cartera (czyli po polsku za Gierka). Pierwszy z wymienionych prezydentów w 1971 roku zniósł zasadę wymiany dolara na złoto, kończąc parytet, a rozpoczynając erę pieniądza fiducjarnego. Od tego momentu wartość pieniądza nie jest związana z niczym konkretnym, jest jedynie kwestią umowy i zaufania do rządu, który emituje banknoty (albo do banków, które pożyczają/pomnażają pieniądze). Czy ma to jakiś związek z rozwodami? Teza może wydawać się absurdalna, ale intuicja podpowiada mi, że jest tu gdzieś wspólny punkt. Może nie jest to związek przyczynowo-skutkowy, ale korelacja zjawisk o wspólnej genezie. Gdy wszystko staje się płynne, trudniej o kotwicę także w życiu prywatnym. Rządom wolno drukować pieniądze, gdy na coś brakuje, to może i ludziom wolno dodrukować sobie nowy związek. Symbolicznie rzecz ujmując: nie ma już parytetu wymiany między złotą obrączką a wiernością. Po prostu przestajemy wierzyć w stałość, wierzymy raczej w zmianę, zmiana nas ekscytuje. No i sprzyja kolejnym zakupom…
Wykres ze strony ourworldindata.org