Do pracy codziennie wychodzę mniej więcej o tej samej godzinie. A raczej wyjeżdżam rowerem. 20 minut i jestem na miejscu. Jeśli wyjdę za późno, to po prostu przyspieszam i dojeżdżam w 18 albo nawet w kwadrans. Myślicie, że wobec tego muszę po drodze kontrolować czas? Nie muszę. Z regularnością zegarka mijam bowiem na trasie osoby zmierzające w przeciwnym kierunku – pięćdziesięciolatka na rowerze trackingowym starego typu, panią w czerwonej kurtce i takimże kasku jadącą na elektrycznej hulajnodze i chłopaka na kolarce w czapeczce noszonej daszkiem do tyłu. To są moje punkty orientacyjne. Pana powinienem mijać przy mostku, panią przy stacji benzynowej, a chłopaka na światłach dużego skrzyżowania. Jeśli pojawiają się za wcześnie – trzeba przyspieszyć. Oczywiście wszystko to przy założeniu, że oni są punktualni. Ale rzeczywistość bywa zdumiewająco regularna.
Gdy mieszkałem jeszcze pod starym adresem i chodziłem do pracy pieszo, miałem na trasie siedem takich osób. Małżeństwo z sąsiedniej ulicy, które pracowało w pobliskim szpitalu, emeryta z psem wolno człapiącym za swoim panem, innego pana z psem (ten wyprowadzał zwierzaka przed wyjściem do pracy, więc zawsze był lekko zniecierpliwiony), młodą dziewczynę spieszącą do szkoły, sporo starszą dziewczynę spieszącą do pracy (zawsze z papierosem), panią na rowerze niezważającą na pogodę i starszego pana na porannym joggingu. Z tym ostatnim ciekawa historia: pamiętam początki jego biegania, właściwie nawet nie biegania, a suwania prawie sztywnymi nogami. Wyglądał, jakby ruch zalecił mu lekarz w ramach rehabilitacji po jakiejś ciężkiej chorobie. Ale facet miał zacięcie – codziennie robił te swoje rundki wokół parku, a ja obserwowałem, jak wydłuża mu się krok, poprawia sylwetka, jak kupuje coraz bardziej profesjonalny sprzęt sportowy. Ostatnio ledwie go poznałem – odmłodniał o jakieś dziesięć lat.
Nie będę ściemniał, że codziennie spotykałem całą siódemkę. Jasne – któreś mogło zaspać, mieć urlop, wakacje, zwolnienie, któreś mogło wybrać inną trasę, pies mógł dłużej stać przy jakimś krzaczku i mogliśmy się tego dnia nie spotkać. Ale z reguły 5-6 osób spośród wymienionej siódemki mijałem. A gdy kogoś całymi tygodniami mijasz, to w końcu łapiesz jakieś porozumiewawcze spojrzenie, potem zaczynasz się uśmiechać i w końcu mówisz takim osobom „Dzień dobry!”. Nie wszystkim mówiłem, na przykład młodej dziewczynie nie, bo to trochę jakbym ją zaczepiał. Ale dwóch panów z psami pozdrawiałem. Czasem do „Dzień dobry” dodawałem coś o psie albo o pogodzie. Ale bez przesady, żadne tam długie opowieści czy dyskusje. A potem emerytowi zdechł pies i… przestałem go spotykać? Otóż nie, emeryt dalej chodził tą samą trasą o tej samej porze, tyle że bez psa. Consuetudo altera natura est.
Scenarzyści komedii romantycznych mogliby rozwijać wątek takich codziennych spotkań aż po szczęśliwe zakończenie, ja rozwinę go w inną stronę. Otóż wyobrażam sobie tych siedem mijanych codziennie osób jako początek sieci powiązań. Bo przecież każda z nich mija nie tylko mnie, ale też innych ludzi. A oni kolejnych. Całe miasto mija się codziennie rano i po południu. A wieczorem nowe konstelacje. Na przykład na wieczornym spacerze z psem mijam faceta na rowerze, objuczonego foliowymi torbami pełnymi zgniecionych puszek. Zbiera je w parku (miejskim lesie) i wywozi na złom. A potem piekarza, który rozpoczyna nocną zmianę w małej prywatnej piekarni na moim osiedlu. Ten piekarz być może spotyka panią w czerwonej kurtce, gdy wraca do domu, a ona wychodzi do pracy. Tak właśnie widzę miasto – jako żywą strukturę, pulsującą sieć powiązań. Kto ją zrozumie? Kto opisze? Kto znajdzie wzór?
Może sztuczna inteligencja, która przeanalizuje dane zebrane ze wszystkich komputerów, te wszystkie ciasteczka wypiekane w dzień i w nocy na każdym osiedlu. Połączy punkty – mój dom z moją pracą, wyznaczy trasy, skojarzy ją z innymi trasami i odkryje sieci zależności. Co z tym zrobi? Może doda mi panią na elektrycznej hulajnodze do znajomych na FB? A może spersonalizuje reklamy na billboardach przy trasie? Mijam stację benzynową o 7.50, wtedy przechodzi tamtędy pani z pobliskiego biura, więc pyk – włączamy reklamę paneli podłogowych (w zeszłym tygodniu oglądałem je w Internecie, być może ona też). Tak to może funkcjonować, w coraz lepszej symbiozie z rzeczywistością, i tylko ten emeryt samotnie spacerujący, któremu wciąż wyświetlać się będą reklamy karmy dla psów.