Intensywność kampanii wyborczej mierzę liczbą wyborczych plakatów na osiedlu. A tych przybywa. Wczoraj zadałem sobie trud i policzyłem, ile portretów kandydatów liczy najdłuższa galeria w okolicy. 37 banerów – 37 polityków ramię w ramię na płocie oddzielającym ulicę od kolejowej stacji. 37 pod rząd, potem krótka przerwa, 2 plakaty, przerwa i jeszcze 6. Wszystkie opcje, wszystkie listy (nie było chyba tylko Bezpartyjnych Samorządowców), panie i panowie, młodzi i dojrzali. A wszyscy tacy podobni, wymuskani i uśmiechnięci. W białych koszulach, dopasowanych marynarkach, modnych okularach dodających powagi. Dominują trzy kolory – biały, czerwony i granatowy (prawie jak u Kieślowskiego). Jakby wszystkie sztaby były na tym samym szkoleniu z psychologii barw, jakby wszyscy czytali ten sam podręcznik politycznego marketingu. A może to sztuczna inteligencja zaprojektowała wszystkim plakat o największym potencjale perswazji?
No owszem – są jakieś różnice: do sejmu można kandydować bez krawata, do senatu już raczej nie. Hasła też dają jakieś urozmaicenie, choć konia z rzędem temu, kto by je potrafił wymienić. Gdy patrzysz na 37 plakatów, to hasła zaczynają ci się mylić, łączyć, a nawet przenikać. Blisko ludzi, zawsze z ludźmi, dla Polski, dla Łodzi, bezpieczeństwo, rozwój, czas na zmianę. A może czas na rozwój? Polska w sercu czy serce dla Łodzi? Może serce dla ludzi? Czasami ktoś się wyróżnia, próbując dowcipnie nawiązać do swego nazwiska, czasami nazwisko wypada śmiesznie w kontekście otoczenia. Banery różnią się też stopniem zniszczenia – niektóre są tylko pomięte i zagniecione, wskutek czego np. bezpieczna przyszłość zmienia się w bezpieczną ość, co mnie na przykład zachęca do zjedzenia z kandydatem rybki. Inne plakaty są porwane przez wiatr albo celowo podarte przez kibiców wrogiego ugrupowania. Bywa gorzej – domalowane wąsiki, przedłużone nosy, a nawet graficzne wyzwiska w formie dorysowanych (i przerysowanych) penisów. Tak wisieć na ulicy z dorysowanym penisem? Widzieć siebie w takim stanie z okna autobusu? Średnia przyjemność chyba, a mimo to politycy wystawiają (wywieszają) się na kpiny i (chyba) jeszcze za to płacą.
Zastanawia mnie tylko, czy wierzą w skuteczność takich działań. Czy wyobrażają sobie, że przejdę wzdłuż tego płotu i jak na targowisku (próżności?) wybiorę najdorodniejszy polityczny owoc? Popatrzę w ich oczy podmalowane Photoshopem i powiem: tak, ufam mu, chcę, by ustanawiał prawo w naszym kraju. Chyba raczej wierzą, że widziane kilkaset razy nazwisko zapadnie mi w pamięć i gdy trzeba będzie postawić krzyżyk, wypełznie z jakiegoś kąta podświadomości. Swoją drogą zakrawa na paradoks, że przy nazwisku wybranego polityka stawiamy znak X, znany z lekcji matematyki symbol niewiadomego. Paradoksalny jest także fakt, że przy drodze politycy walczą o mandaty. Dać im te mandaty za zaśmiecanie okolicy i po kłopocie.
No nie upiększa to naszych miast, bez dwóch zdań. Pocieszenie, że zaraz kampania się skończy i wszystko będzie ładnie posprzątane, nie przynosi ulgi. Po pierwsze nie tak szybko – nie od razu Kraków odplakatowano. A po drugie – nawet jeśli uprzątną, to co z tym zrobią? Tysiące banerów, hektary zadrukowanej folii, ekoproblem bez wyjścia. Gdzie to wszystko trafi? Na wysypisko odpadów powyborczych? Do pojemnika na „zmieszane”? Zwycięzcy razem z przegranymi jak na straganie z wiersza Brzechwy? Hej politycy, chłopcy i dziewczęta z plakatu! Powtarzajcie sobie puentę: Po co wasze swary głupie, wnet i tak…
PS. Może jesteście ciekawi, na kogo po tym przeglądzie banerów będę głosował? Też chciałbym wiedzieć.