Miałem jak co roku ponarzekać na sztuczne kwiaty, plastikowe znicze i nagrobki z lastryko – na brak gustu rodaków i upadek sztuki sepulkralnej. Ale po pierwsze – nie było tak źle (wróciły nawet tradycyjne znicze w glinianych miseczkach), po drugie – po co ciągle narzekać, a po trzecie – bardziej w oczy rzucały się w tym roku dekoracje helloweenowe, co tylko potwierdza spostrzeżenie, że Amerykanie i rodzimi ich naśladowcy nawet w tej dziedzinie chcą przodować. Mamy więc sklepowe wystawy i prywatne parapety całe w dyniach, fantazyjnie powycinanych i świecących. Mamy plastikowe szkielety dyndające przy drzwiach i podarte firanki w roli pajęczyn z krypty. Jakby całe miasto zaprojektował Beksiński do spółki z zespołem Kiss. Nie bardzo mnie to kręci, więc w wigilię Wszystkich Świętych wziąłem psa na długi spacer, licząc, że uniknę psikusów, a i cukierki zachowam.
Po drodze minąłem dwie grupy zamerykanizowanych kolędników, którym w pewnym oddaleniu towarzyszyli rodzice. Zapewne bali się, że dzieciom ktoś w ciemnych uliczkach może zrobić krzywdę, ale wyszło zabawnie. Przecież to tych poprzebieranych strzyg, czarownic i kościotrupów mają się wszyscy bać, to oni mają być groźni. A tymczasem sami wymagają opieki. I podpowiedzi. Tu zadzwońcie, tak powiedzcie, popraw sobie pelerynę! Gdyby było tam więcej ojców, na pewno któryś krzyknąłbym w końcu: Jak straszysz? Tak cię uczyłem? Ale przeważały jednak matki, pewnie też one szyły te wszystkie straszne przebrania. Chociaż nie – część wyglądała na kupione w specjalistycznym sklepie gadżeciarskim. Ciekawe, czy po 31 października będą w nich wyprzedaże?
Pies w końcu się zmęczył i wróciliśmy – akurat w momencie, gdy żona oddawała całą paczkę cukierków jakimś małym wampirkom. Swoją drogą, czy dzieci powinny jeść tyle cukierków? W dodatku moich. Czy zasady zdrowego żywienia nie wymagają, by zmienić formułę na „owoc albo psikus”? Albo chociaż „budyń albo psikus”… Znajoma staruszka tak właśnie ugościła dzieciarnię – budyniem. Samotna kobieta nawet się ucieszyła wizytą, nie miała jednak przygotowanych słodkości. Ojej, mam tylko budyń – rzekła i podreptała do kuchni. Dzieciom ślinka pociekła, bo trochę już były tymi cukierkami przejedzone. Można metaforycznie powiedzieć, że wyjmowały już łyżki zza pazuchy, gdy okazało się, że starsza pani przyniosła im budyń… w proszku. Niestety nie znam dalszego losu przysmaku – mogę tylko spekulować. Może jedna z matek ugotowała ten budyń całej gromadce, może podzielili proszek na osiem części i każde wzięło swoją porcję do domu. A może wyrzucili dar staruszki do kosza lub – co gorsza – na trawnik.
Nie znam też losu trzech pizz, zamówionych telefonicznie z dostawą na cmentarz. Akurat siedziałem w pizzerii i słyszałem, jak pan odbierał telefon. Kto zamówił te margheritty z sosem czosnkowym? Może jakiś żartowniś, może rodzina zapamiętale sprzątająca groby, może sprzedawcy zniczy… Na pewno nie wampiry. A może chodziło o dziady, inscenizowane przez jakieś kółko polonistyczne? W każdym razie przy cmentarzach w tym roku pełna oferta gastronomiczna. Kiełbasy, kaszanka, serki smażone i sery dojrzewające, chleb, ciasto, napoje, obwarzanki. Jak tak dalej pójdzie, czekają nas listopadowe Jarmarki na Smutnej. Miasto zapewni gustowne budki, ustawione wzdłuż cmentarnego muru. Będą nawet magnesy na lodówkę, może będzie można kupić dynie i zupę dyniową. Taką zupę dostała żona od organizatorów helloween w naszej okolicy. Bardzo to było sympatyczne. I smaczne. Aż przestałem żałować moich cukierków.
Czy zupa dyniowa przekona mnie do nowych zwyczajów? A może złakniony budyniu, przebiorę się i sam zacznę chodzić po domach? Nie sądzę, bo niby jaki psikus miałbym do zaoferowania, gdyby zabrakło czegoś na ząb. Gdyby zabrakło pizzy i ząbka czosnku. Najwyżej kazałbym szybko powtarzać: ząb – zupa ząbkowa, dąb – zupa dyniowa. Byłoby śmiesznie. I właśnie w tym problem. Trywializujemy wszystko, nawet śmierć (choć niektórzy nazwą to oswajaniem). Przebieramy się, żartujemy, śmiejemy. Można się zabawić na…