Świąteczny rodzinny spacer – nie za daleko od domu, ale i nie za blisko. Tak żeby zobaczyć coś ciekawego, ale żeby dzieciaki się nie zmęczyły. – A tu co jest? – Szkoła. – A ten budynek obok? No właśnie, jednopiętrowy blok – nieblok z widokiem na szkolne boisko. Wejście przez teren szkoły, w środku chyba cztery mieszkania. Tak się kiedyś budowało, mieszkania dla nauczycieli tuż obok sal lekcyjnych. W sąsiednim budynku, a w szkole, do której chodziłem, to nawet w tym samym. W bocznym skrzydle były bodajże dwa mieszkania – w jednym mieszkał dyrektor. Rano nie musiał nawet zakładać płaszcza. Otwierał drzwi i już był w robocie.
Mieszkać koło pracy. Jak robotnicy w przyfabrycznych osiedlach, jak farmaceuci posiadający mieszkanie nad apteką, jak wiejscy lekarze w służbowych lokalach. Albo nawet pracować w domu – jak dawni rzemieślnicy, jak tkacze, u których jedną z izb zajmowały krosna. Jak współcześni programiści czy tłumacze, którym do wykonywania zawodu wystarczy komputer i kawałek biurka. Ci nie muszą zakładać nawet spodni, mogą pracować w piżamie. Nam, tracącym godzinę, dwie czy nawet trzy godziny dziennie na dojazdy do pracy, może się to wydawać atrakcyjne, ale czy rzeczywiście chciałbym tracić jedynie minutę czy dwie? Wszystko, nawet wesoła zabawa sylwestrowa, ma swoje plusy i minusy. Po pierwsze – droga do pracy mimo wszystko oferuje jakieś urozmaicenie, po drugie – po drodze można coś załatwić, na przykład zrobić zakupy, po trzecie – ci mieszkający najbliżej firmy czasami wracają, by jeszcze coś zrobić, ci mieszkający dalej zrobią to jutro. Właściwie gdy brak śluzy oddzielającej życie prywatne od pracy, te dwa światy zaczynają się przenikać.
To trochę jak z mieszkaniem obok rodziców. Pamiętacie film „Moje wielkie greckie wesele”? Rodzice panny młodej w prezencie kupują parze dom… tuż obok swojego. Też tak kombinowałem, że może na działce obok coś wybudujemy. Ale okazało się, że dzieci myślą o czymś trochę oddalonym. Tak z pięć kilometrów. Pięć kilometrów – strefa ochronna. Nie za daleko, nie za blisko. Akurat żeby podrzucić wnuki, ale nie na tyle blisko, bym co chwila wpadał z niezapowiedzianą wizytą/wizytacją. I ja to rozumiem, też tak miałem, jak pamiętam.
Blisko, daleko, blisko, daleko. Odwracamy lornetkę i wszystko się zmienia. Blisko, daleko… i jeszcze raz. To kwestia soczewki, spojrzenia przez pryzmat. A może umowy? Weźmy pod uwagę frazę „Posunął się za daleko”. Ktoś się posunął, czyli zrobił miejsce, więc skąd zarzuty? O co te pretensje? Miał się posunąć tylko trochę? Tyle, żeby zachować bliskość? Oddal się, ale zachowaj bliskość.
Od kilku lat popularność zyskuje koncepcja 15-minutowego miasta. Założenie jest proste: organizujemy miasta tak, by sklepy, punkty usługowe, przychodnie, restauracje i co tam jeszcze potrzeba do życia znajdowały się w odległości, którą da się przebyć w 15 minut (pieszo lub rowerem). Szybko, ekologicznie, czysto, spokojnie, bez hałasu i spalin – po prostu lepsze życie dla mieszkańców. Bez samochodów, za to z zielenią, parkami i wspólną przestrzenią. Miejski raj? A może długa smycz? 15 minut pieszo to trochę ponad kilometr, dla dobrego piechura półtora kilometra. Dla rowerzysty jakieś 5 kilometrów, jeśli nie chce się za bardzo spocić. A zatem mamy żyć w okręgu o promieniu 5 kilometrów? Jasne, rowerem można przejechać dużo dłuższą drogę – jeśli kto sprawny, to i do Warszawy dojedzie. Jasne, będzie działać jakaś komunikacja, jakieś autobusy, metro, pociągi. Ale czy będzie nam się chciało wyściubić nos poza 15-minutowy krąg? Czy te autobusy nie będą jeździć puste, aż w końcu zostaną zlikwidowane? I jak wtedy na starość pojedziemy do sąsiedniej dzielnicy? Albo do Babadag? Albo chociaż do Inowłodza, który od 1 stycznia znów będzie miastem. Miastem, które można przejść w 15 minut.