To stare jak szkolny świat pytanie dla kolejnych pokoleń uczniów może już być przeszłością. Prace domowe – jak piece na węgiel, do których ciągle trzeba dorzucać – muszą odejść. Tak postanowiła pani minister (ministra, ministerka, osoba sprawująca funkcję ministra). Gdybym nadal uczył w szkole, od razu zadałbym wypracowanie na temat „Czy prace domowe są potrzebne?”. Zdaniem części specjalistów – nie. W klasach 1-3 ma ich nie być wcale, w starszych klasach podstawówki mają być dobrowolne i nie będą mogły być oceniane. O szkołach średnich na razie się nie mówi, ale to tylko kwestia czasu. Skąd wiem?
Po pierwsze, szermierze postępu nigdy się nie zatrzymują. Reformy muszą trwać, wszelka trwałość jest cofaniem się. Po drugie, jeśli pierwszaki są przeciążone i nie mają czasu na zabawę przy czterech lekcjach dziennie, to tym bardziej przeciążeni są licealiści dojeżdżający do szkół bladym świtem i siedzący tam zimą do zmroku. Prędzej czy później ktoś tę oczywistą prawdę zauważy, a zwolennicy odchudzania powiedzą, że prace domowe i tak nie mają sensu, bo wszystkim pisze je sztuczna inteligencja albo Internet. Ale im dłużej dzieci (młodzież) będą oszczędzane, tym większy będzie szok, gdy w końcu trzeba będzie się uczyć także po lekcjach. No bo kiedyś taki moment przyjdzie, choćby na studiach. Wyobraźmy sobie podstawówkę i liceum bez prac domowych, potem maturę, początek studiów i… pierwszą sesję. Szok! Mamy sami przeczytać taki gruby podręcznik (taki ciężki plik)? Przeczytać i zapamiętać? Zrobić notatki? Od tego przecież są zajęcia…
Osobną kwestią jest zakres tego niezadawania prac domowych. Problemy nasuwają się same: tabliczka mnożenia, wypracowania, słówka z języków obcych, wierszyki, wiersze i piosenki czy wreszcie ulubione ostatnio projekty. Dzieciaki będą przez godzinę głośno skandować: siedem razy osiem równa się pięćdziesiąt sześć? Chórem czy każde po kolei? Wypracowania będą pisane tylko w klasie? Jak często? Raz w półroczu czy dwa razy? A jeśli częściej, to co z omawianiem materiału? Zwłaszcza że lektury też mogą być objęte zakazem. O ile ostanie się jakaś lista lektur. Może przecież być tak, że lektur nie będzie, że będą tylko fragmenty, wypisy. Do tego jedna książka w całości – coś krótkiego, co można przeczytać na lekcji.
Problem także w tym, że niektóre dzieci lubią prace domowe. We wczesnym okresie, dopóki się nie zniechęcą, chyba nawet większość dzieci je lubi. Na początek szkoły dostają nowe kredki, piórniki, mazaki, ładnie wydane, kolorowe książki. Praca w domu może być fajną zabawą, o ile nie jest tego za dużo. Może więc nie same prace domowe, ale ich monotonia, poziom trudności niedostosowany do poziomu uczniów (za trudne, za łatwe), wreszcie marudzenie rodziców niby to pomagających, a często przeszkadzających zniechęcają w końcu dzieciaki. A przecież chodzi (powinno chodzić) także o wyrobienie nawyku samokształcenia, szukania, rozwiązywania problemów. Praca domowa może do tego stymulować. Ale może też zniechęcać.
Czytelnik tej mojej małej rozprawki, tej pracy domowej zadanej mi przez rzeczywistość, może odnieść wrażenie, że nie widzę sensu wprowadzanych zmian. Byłoby to wrażenie nie do końca słuszne. Argumenty za (pomysłem), czyli przeciw (pracom domowym) znaleźć równie łatwo. Uczniowie naprawdę są przeciążeni, doba ma naprawdę tylko 24 godziny, a szkoła nie jest od planowania młodzieży każdej wolnej (już nie) chwili. Siedem czy osiem lekcji dziennie to naprawdę przesada, a jeśli dodamy do tego korepetycje, dodatkowe języki, inne zajęcia, to robi się z tego koszmar. Jedni mają zdrowy rozsądek i trochę odpuszczają, inni się przejmują i ślęczą po nocach jak ja nad tym felietonem. Może wystarczy sześć lekcji dziennie, a siódma czy ósma – ewentualnie w formie zajęć dodatkowych dla chętnych. (Sam w liceum, przez nikogo nieprzymuszany, chodziłem na kółko filozoficzne, szachowe, treningi biegowe, a w soboty na turystyczne rajdy po okolicy). Może wystarczy mniej prac domowych, ale sensowniejszych, ciekawych.
A może błąd jest już na poziomie języka? Lekcje się odrabia, jak pańszczyznę. Jakby te dzieci spłacały jakiś dług, odrabiały zobowiązania. Albo odrabiały stratę, nadganiały dystans do lidera, jakby to był wyścig za uciekającym zającem. Jest tu podskórnie relacja pan-poddani, a nie mistrz-uczeń. Mistrz może dać uczniowi zagadkę, taką pracę domową w starym stylu. Dzieci lubią zagadki.
Foto: Praca Stanisława Dróżdża z wystawy w Muzeum Sztuki.