Dawno, ale nie tak bardzo dawno temu szedłem sobie do pracy ulicą, przy której stoi komenda policji. Podkreślam – policji, a nie milicji, żeby jakoś te ramy czasowe jednak określić. Przechodzę zatem koło komendy, idąc drugą stroną ulicy, gdy nagle ktoś do mnie woła. Przedstawia się jako policjant, choć jest po cywilnemu. Niby prosi, ale głosem stanowczym, jakby wykluczającym z góry sprzeciw, żebym pomógł. Mam wziąć udział w okazaniu, czyli stać w rzędzie z czterema innymi facetami, z których jeden to podejrzany. Ma go rozpoznać ofiara, czyli starsza pani, której ktoś (któryś z tych pięciu mężczyzn) wyrwał torebkę. No dobrze, czemu nie… Nie jestem na tyle asertywny, żeby odmówić, choć trochę się spieszę. Ale podobno nie zajmie to dużo czasu – tak twierdzi pan policjant. Może dostanę podziękowanie albo czekoladę jak krwiodawca – myślę sobie.
No to wchodzimy, przechodzimy przez jakieś drzwi, jedne, drugie. Policjant prowadzi mnie najpierw jak gościa przybyłego z wizytą, ale z każdym krokiem, z każdym załomem korytarza, z każdym piętrem schodów staje się coraz bardziej policjantem konwojującym podejrzanego. Wydaje mi polecania, przytrzymuje albo lekko popycha. No dobra – myślę, może to taki teatr trochę, żebym się wczuł w rolę. W końcu docieramy do sporego pomieszczenia, każą nam zdjąć kurtki i zaczekać. Czterech facetów w różnym wieku, wszyscy raczej szczupli, w miarę wysocy, lekko zaniedbani w kwestiach fryzury. Policjanci wprowadzają tego piątego, ustawiają nas i przestawiają, wyrównują nasz rządek i wychodzą. Mamy tak stać i nie rozmawiać.
Ale rozmawiamy. To znaczy ten podejrzany teatralnym szeptem pyta o papierosa. Skąd mu wezmę, skoro nie palę? Chyba nie wierzy. – To daj, kurwa, trochę kasy. Sąsiad z drugiej strony dyskretnie daje mu za plecami napoczętą paczkę, ja wysupłuję z kieszeni pięć złotych. Niesamowite, ale ten zatrzymany staje się bohaterem całej sytuacji, przejmuje inicjatywę. Jakby był starym więźniem, a my nowymi w celi. W pewnym momencie wyraża chęć przekazania nam grypsu do rodziny. Oczami wyobraźni już widzę siebie, jak brnę z misją nielegalnego listonosza przez jakieś podejrzane podwórka starych kamienic (facet na co dzień nie jest raczej mieszkańcem strzeżonego osiedla), wspinam się po schodach na strych, gdzie pomieszkuje konkubina podejrzanego, która odbiera liścik i częstuje mnie szklanką wódki. Na szczęście ktoś krzyczy „Cisza!”.
Domyślam się, że trwa okazanie. Ktoś nas ogląda, (starsza?) pani, która straciła torebkę. Nagle przychodzi mi do głowy myśl, że przecież ona może wskazać mnie. Bo mogło być ciemno, kobieta może mieć słaby wzrok albo słabą pamięć. Albo może w stresie się pomylić. I co wtedy? Pan policjant jej nie uwierzy? A może uzna to za szczęśliwy przypadek, że sprawca akurat przechodził koło komendy – takie mnie myśli nachodzą. Straszne. Przestaje mnie to bawić. Chcę do domu, to znaczy do pracy. – Nie ruszać się! Głos nie bawi się w kurtuazję
Na szczęście niedługo jest po wszystkim. Wyprowadzają nas do korytarza, możemy iść (nas czterech z ochotniczego naboru). Wychodzę na ulicę, jesteśmy wolni. Czuję się jak więzień opuszczający mury zakładu karnego. Czuję smak wolności. I radość jakąś, choć straciłem pięć złotych, mnóstwo czasu, a czekolady nie widać. Jest za to spóźnienie w pracy, tłumaczę się zgodnie z prawdą, ale szef chyba nie wierzy. Docenia jednak fantazję i oryginalność usprawiedliwienia.
Ta historia wróciła do mnie ostatnio, gdy byłem w tym szczególnym stanie na pograniczu jawy i snu. Może to komentarz mojej podświadomości do medialnych doniesień. Tylko jak go zinterpretować?