Byłem na urodzinach. Okrągłych, obchodzonych w dużym gronie. Może nie była to zabawa huczna – tych wszak w Wielkim Poście urządzać nie uchodzi – ale były toasty i śpiewanie Sto lat (dwa razy). Niezbyt to śpiewanie wychodziło, bo inteligenckiemu towarzystwu trochę brakowało spontanu. Aż się pani z sąsiedniego stołu musiała przyłączyć i pociągnąć „Niech żyjeee naaam”. Próbowała przejść do gwiazdki pomyślności, ale zmroziła ją nagła cisza. Ta przyśpiewka to jednak trochę obciach. A kto z nami nie wypije... Są różne wersje, najdziwniejsza wydaje mi się ta o zasypianiu pod stołem. Zupełnie nielogiczna: pod stołem prędzej zasypiają ci, co od kolejnych kielichów się nie wymawiają. No a potem Jeszcze jeden i jeszcze raz… To akurat lubię – trochę biesiadnie, a trochę operowo, neapolitańsko.
Niezła historia z tą pieśnią. Vincenzo di Chiara skomponował swoją Hiszpankę w 1905 roku. Bardzo szybko dostała polski tekst Wincentego Rapackiego (ale nie ten toastowy, znany wszystkim z urodzin) i stała się szlagierem. Standardem nagrywanym na właśnie wynalezione płyty. A potem ktoś podmienił tekst i teraz La Spagnola rozbrzmiewa na imieninach, urodzinach i jubileuszach. Także tych operowych, obchodzonych na scenie. Śpiewacy śpiewakom to śpiewają. Na moich urodzinach (tych, na które byłem zaproszonym) nie śpiewaliśmy. Było tylko klasyczne Sto lat. Dwa razy wykonane. Wystarczy.
A pomiędzy śpiewaniami rozmowy. Takie imprezy uczą trudnej sztuki konwersacji, gdy los rzuci cię przy stole między słabo znane ci osoby. O czym tu gadać? Może o muzyce? O ulubionych zespołach, o stadionowych przyśpiewkach, o utworach przejętych jak La Spagnola. W przypadku piłkarskich kibiców to choćby Quantanamera czy Seven Nation Army duetu White Stripes. Riff z tej ostatniej piosenki grany jest na stadionach po strzelonym golu. Takie sto lat dla strzelca. W Niemczech czasami puszczają też z głośników kankana. A przed meczami? Na Widzewie Taniec Eleny Michała Lorenca, w Lidze Mistrzów przerobiony Haendel. Honor dla kompozytora? Czy raczej nobilitacja dla piłkarzy? Tak sobie rozmawiamy. Gdy ktoś czegoś ne pamięta, można wyjąć telefon i sobie posłuchać. I tu nowy wątek się pojawia – mamy szczęście, że żyjemy w takich czasach. Cała muzyka świata w zasięgu kciuka. Dyskusja o wyższości Spotify nad kolekcją płyt – zdania są podzielone. A co będzie, gdy padnie Internet?
A zatem żyjemy w najlepszej z możliwych epok? Tak twierdzi mój sąsiad przy stole i raczej nie wyprowadzam go z błędu. Bo co mu będę opowiadał o stu powodach, dla których uznaję tę tezę za dyskusyjną. Sam ich nie widzi czy może nie chce widzieć? Na pewno z takim przekonaniem łatwiej mu się żyje. Niech mu będzie. Ale dla podtrzymania rozmowy rzucam: gdybym miał wybierać, to za najlepsze okresy w historii uznałbym koniec XIII wieku i początek XX. O dziwo zgadza się na wiek XIII, ale dziwi go ten początek XX. No stary – mówię – niedawno wynaleźli gramofon, właśnie rodziło się radio. Cała muzyka świata w zasięgu ręki. I to jaka muzyka – balety Strawińskiego i początki jazzu. I sto lat z Neapolu na dokładkę.
Zaraz ktoś powie (a przynajmniej pomyśli), że takie dywagacje są mało warte, bo tylko sobie wyobrażamy, jak to fajnie było sto lat temu w wakacyjnych kurortach albo w dzielnicach artystycznych Paryża. A w rzeczywistości świat wyglądał inaczej niż na filmach, o czym nie mamy pojęcia. Tylko że to argument obosieczny – bo skoro nie wiemy, jak się żyło wtedy, to skąd pewność, że dzisiaj żyje się lepiej? I skąd pewność, że wiemy, jak wygląda dziś? Dlatego mogę sobie wyobrażać, że świetnie byłoby mieszkać w Sienie około roku 1300. A ty, czytelniku? Gdzie i kiedy chciałbyś pożyć, gdybyś na urodziny dostał voucher na podróż w czasie?