Ludzie z grubsza dzielą się na tych, którzy wolą psy, i tych, którzy wolą koty, tak jak dzielą się na zwolenników Rolling Stonesów i Beatlesów, miłośników piłki nożnej i jazdy figurowej na łyżwach, piwa i piwa bezalkoholowego. Oczywiście są jeszcze miłośnicy kanarków, fani dodekafonii, kibice curlingu i podnoszenia ciężarów. Są wreszcie smakosze herbatek ziołowych i oranżady – podziały nie są więc takie proste i jednoznaczne. Dyskusyjna jest zresztą sama idea klasyfikacji, łączy się bowiem z niebezpieczeństwem wartościowania, a w konsekwencji – jak to się dziś mówi – dzielenia Polaków na lepszych i gorszych. Tego chciałbym uniknąć. A zatem: ludzi z grubsza można podzielić na tych, którzy wolą psy, i na tych, którzy wolą koty, co w efekcie daje godną uznania różnorodność i wielobarwność świata. Pies może żyć dobrze z kotem, a gęś z prosięciem.
Na tę zwierzęcą harmonię rodem z czasopisma „Strażnica” cień rzuca do cna świecka sprawa podatków. W niektórych polskich miastach trzeba mianowicie płacić podatek od psa, a w żadnym – o ile wiem – nie trzeba płacić podatku od kota. Podatek od rybek płacą jedynie właściciele smażalni, a od kanarków – szefowie firm kontrolujących bilety. Idąc dalej tym tropem – podatek od psów powinien płacić jedynie Władysław Pasikowski, któremu kolejne emisje filmu przynoszą niemałe tantiemy. Tymczasem władze wielu gmin nakładają opłaty na szarych właścicieli Burków. Mogą, choć nie muszą – w wielu miastach pies może ci mordę lizać za darmochę. W Łodzi podatkowa wolność, ale już na przykład w Szczecinie kasują 50 złotych rocznie. Mogliby 118,97 – na tyle pozwala ogólnokrajowe prawo. Co ciekawe, według ustawy z podatku zwolnieni są m.in. mieszkający w Polsce dyplomaci, niepełnosprawni i osoby po 65. roku życia, o ile samotnie prowadzą gospodarstwo domowe. Ustawodawca przyznał tym samym, że pies może być pocieszeniem dla samotnych staruszków. Młodsi za psią miłość muszą (przynajmniej w niektórych miastach) zapłacić.
Ciekawe są też argumenty za wprowadzeniem tej dziwnej daniny. Od biedy można zrozumieć, że z wydartej psu z gardła forsy mają być opłacane pojemniki na odchody (przychody nie śmierdzą, jak mawiali starożytni). Ale mówi się też o finansowaniu w ten sposób schronisk dla zwierząt. Obłożenie psów podatkiem ma ograniczyć bezdomność czworonogów? To jak finansowanie walki z alkoholizmem pieniędzmi z akcyzy. Jeśli już ktoś ma na schroniska płacić, to raczej ci, którzy psa nie mają – przy takiej regulacji ludzie chętniej braliby do siebie bezdomne psy. Marudzące rodzicom dzieci zyskałyby kolejny argument: weźmy psa, zaoszczędzicie 118,97.
Tak, podatek od nieposiadania zwierząt (tzw. podatek Noego) to lepsze rozwiązanie. Państwo/miasto powinno wspierać posiadanie psów/kotów. Ludzie posiadający rozwijają w sobie empatię i obowiązkowość, są mniej sfrustrowani, mają do kogo gębę otworzyć. Właściciele psów regularnie chodzą też na spacery, dzięki czemu mniej chorują. Pomyślałbym nawet o napisach: Nieposiadanie psa może być przyczyną wielu groźnych chorób! Tylko gdzie taką tabliczkę przyczepiać? Podatek od nieposiadania funkcjonował już i to całkiem niedawno. Jeszcze na początku lat 70. ubiegłego wieku kawalerowie po trzydziestce płacili dodatkowy podatek, tzw. bykowe. Byczyć się – zdaniem władz – nie wypadało.
À propos byków – Unia dopłaca bezpośrednio do bydła, krów, owiec i kóz. Można powiedzieć, że ich właściciele płacą podatek ujemny. Albo że cała reszta płaci podatek od nieposiadania byka, krowy czy kozy. Krowy na Zachodzie dostają więcej niż krowy w Polsce, a krowy w krajach Trzeciego Świata nic nie dostają, co nie jest sprawiedliwe. Krowy na Zachodzie dostają nawet więcej niż biedni ludzie w biednych krajach, co jest dziwne. Generalnie nikt nie wie, kto ma komu płacić i za co, żeby było sprawiedliwie. I czy Noe dostałby z Unii jakieś dopłaty, czy raczej musiałby zapłacić podatek za parę psów?