Przyszedł czas wymiany dowodu, osobistego dowodu, że ja to ja. Ja sprzed 10 lat to już nie ja, więc co 10 lat trzeba starać się o nowy dowód z aktualnym zdjęciem. O ile wcześniej starego ktoś nie ukradnie. W tym roku dokument musi wymienić 5 milionów Polaków, bo w 2007 tylu właśnie musiało dowody papierowe zamienić na plastikowe. Zatem w poświąteczny poranek ruszam do urzędu, by zderzyć się z rzeczywistością. Kolejka jak po paszport w latach osiemdziesiątych, a właściwie trzy kolejki: do fotografa, do złożenia wniosku i po odbiór dowodu. Jak mówił marszałek sejmu z PSL-u: po raz kolejny przychodzi mi stanąć… w tak długiej kolejce po urzędowy dokument.
Nawet to wszystko sprawnie idzie – zdjęcie można zrobić na miejscu. Raz, dwa, trzy i z drukarki wychodzi 6 podobizn gapiącej się w obiektyw twarzy bez uśmiechu (jest zakazany). Pewne podobieństwo może i jest, ale głowy bym nie dał, że to ja. Potem szybko wypełniamy wniosek – ma tylko dwie strony, w porównaniu z PIT-em to pestka. A jednak przy tym wypełnianiu zwątpienie nawiedza mą duszę. Czy aby na pewno ma to sens? Czy razem z czterema milionami dziewięćset dziewięćdziesięcioma dziewięcioma tysiącami i dziewięćset dziewięćdziesięcioma dziewięcioma rodakami nie męczę się aby całkiem niepotrzebnie?
No bo co my tu mamy? Oczywiście PESEL, imiona, nazwisko… pozycja czwarta – data urodzenia. I tu wątpliwość: przecież 6 pierwszych cyfr tego numeru to moja data urodzenia, więc po co poniżej mam ją przepisać w odwrotnej kolejności (dd-mm-rrrr)? Tak, wiem (bo powiedziała mi pani z okienka) – dzieci urodzone w XXI wieku mają trochę inny PESEL, do miesiąca dodaje im się 20 dla odróżnienia od stulatków. Ale to żaden argument, bo kiedy o tym wiemy, bez trudu miesiąc urodzenia z PESEL-u odczytamy. 01 i 21 to styczeń, 02 i 22 to luty, 12 i 32 to grudzień. Potem jest rubryka „miejsce urodzenia” i bardzo ciekawe pytanie o obywatelstwo. Ciekawe, bo do wyboru jest tylko jedna opcja – krzyżyk można postawić tylko w rubryce „polskie”. Na koniec tej części trzeba zaznaczyć płeć – mężczyzna czy kobieta? Rozumiem, że gdy ktoś ma na imię Alexis i nosi koński ogon, dżinsy i luźną bluzę, to policjant może mieć kłopot z identyfikacją (zwłaszcza przy tych biometrycznych zdjęciach), ale przecież w PESELU przedostatnia cyfra sygnalizuje właśnie płeć (mężczyźni są nieparzyści, kobiety – parzyste). Więc po co?
Tak więc przynajmniej trzy rubryki w wypełnianym wniosku wydają się zbędne. Niby mało, ale gdy się pomnoży przez 5 milionów, wychodzi sporo – czasu, miejsca i atramentu. A w dodatku pani w okienku nie dość, że wniosek skanuje, to jeszcze sporo danych przepisuje ręcznie do jakiegoś formularza. Praca idzie sprawnie, można powiedzieć, że wre, a mimo to tracę na całą operację godzinę plus dojazd. Gdyby nie świąteczny nastrój, coś by się we mnie zagotowało. Za dwa tygodnie odbiór – powinno pójść szybciej, bo nie będzie fotografa. No to teraz sobie trochę policzymy.
Te trzy wątpliwe rubryki to 11 cyfr i dwa krzyżyki – powiedzmy, że 10 centymetrów linii (wypełniaj kolorem czarnym lub niebieskim). Razy 5 milionów – otrzymujemy 500 kilometrów atramentowego śladu. Długość linii pisania przeciętnego wkładu wynosi 1-1,5 kilometra, więc w skali kraju daje to trzysta wypisanych długopisów. A czas? Załóżmy dla równego rachunku, że wypełnianie tych trzech rubryczek potrwa 6 sekund. Razy 5 milionów to już 30 milionów sekund, czyli ponad 8300 godzin, czyli prawie rok. Straciliśmy jako społeczeństwo rok. A papier? Każdy formularz to dwie strony A4 – ile to będzie tomików poezji o przeciętnym nakładzie? Pytam udręczoną urzędniczkę, po co tyle tego. Rubryki są po to, żeby je wypełniać.
To widać dopiero po pomnożeniu. Te wszystkie straty mnożące się w uciekające życie. Na przykład numery telefonów. W czasach mojego dzieciństwa miały po 5 cyfr, dziś mają 9, a przez pewien czas miały 10, bo ktoś wymyślił, żeby przed kierunkowym wykręcać jeszcze zero. Wykręcać? Całe szczęście, że numery już się wystukuje, bo wybranie tego zera zabierało sporo czasu. Te cztery dodatkowe cyfry (naprawdę liczba numerów wzrosła 10 000 razy?) to za każdym razem 2-3 sekundy. Przy dziesięciu rozmowach dziennie wyjdzie ze trzy godziny rocznie. Albo uruchamiane przyciskiem światła, przy których codziennie trzeba czekać dodatkowe 2-3 minuty, bo włączają zielone dopiero w następnym cyklu. Albo ta podawana dziesiątki razy data urodzenia, która i tak jest w PESELU. Te wszystkie małe bzdurki kradnące czas. Nikt nie ma czasu z tym walczyć.