Najgorszą dekadą w historii muzyki rozrywkowej były chyba lata osiemdziesiąte. Epoka Limahla, Pet Shop Boys, Kim Wilde i Whitney Houston. Dekada Michaela Jacksona i dziwnych zespołów uchodzących wtedy za rockowe (Bon Jovi, Europe), czas za dużych marynarek z wypchanymi ramionami, szczurowatych krawatów, nastroszonych włosów i kiczowatych makijaży. Koszmar mojej młodości, z którego broni się kilku zaledwie wykonawców: Talking Heads, Laurie Anderson, Bruce Sprigsteen, Clash, nieco pretensjonalna wytwórnia 4AD. Nigdy nie sądziłem, że te czasy staną się przedmiotem muzycznej nostalgii. A jednak, być może jest tak, że podświadomie wracamy do utworów z czasów naszego niemowlęctwa (ja najbardziej lubię końcówkę lat 60.). Wśród muzyków urodzonych w latach 80. popularny staje się powrót do brzmienia analogowych syntezatorów i syntetycznego basu. Tak grał łódzki zespół Fonovel, którego śpiewający perkusista Radek Bolewski wydał właśnie płytę z jazzowym pianistą Maciejem Tubisem. Co ciekawe, płytę wydali własnym sumptem, posiłkując się zbiórką crowdfundingową.
Duet Bolewski-Tubis debiutuje świetnym albumem Lunatyk, zawierającym 10 piosenek, a właściwie 9 piosenek i jeden utwór instrumentalny. Melodyjne kompozycje wzbogacili o jazzowe improwizacje, całość osadzili w wyrazistej rytmicznej strukturze (choć często przełamywanej nieoczywistymi podziałami). Energia i muzyczna inteligencja, na scenie tylko dwóch gości, a jakby grał duży skład. Bolewski gra na perkusji i śpiewa, Tubis oprócz fortepianu obsługuje też syntezator i sekwencer, jakby od małego sam ze sobą ćwiczył grę na cztery ręce. Dobrze, że nie musi jeszcze przekładać nut. We wspomnianych latach 80. rockowcy narzekali, że każe się im zadawać egzamin na artystę, jeśli nie mają wykształcenia muzycznego. Dziś okazuje się, że nawet ukończenie akademii nie wystarcza. Bolewski i Tubis nie tylko akademię muzyczną skończyli, ale są nawet wykładowcami łódzkiej uczelni. Ciekawe, czy pierwsze miejsce na liście przebojów da im punkty do habilitacji?
Płyta jest starannie skomponowana – utwory układają się w spójną całość. Pierwsze trzy piosenki opowiadają o niemożliwości porozumienia, o pewnym chaosie myśli (dezorientacji, rozproszeniu). Utwory mają podobną budowę: syntezatorowy wstęp, rytmiczna zwrotka i melodyjny refren, powtarzany wielokrotnie w zakończeniu, na koniec jakieś brzmieniowe efekty dla ozdoby. To z tej trójki wezmą się najpewniej przeboje dla Trójki. Ja wolę drugą trójkę, z tytułowym Lunatykiem i z Akrobatą, w którym gwizdana melodia przechodzi w gęstą, prawie freejazzową improwizację. Ten oniryczny zestaw ma też najlepsze na płycie teksty (z tekstami zresztą bywa tu różnie, nie jest to najmocniejsza strona tego materiału). W trzeciej trójce, która opowiada o nadziei (obietnicy), najlepiej wypada instrumentalny Granit, który muzycy na koncercie zagrali na rozgrzewkę. Klasą samą w sobie jest kończąca płytę Droga, delikatna, liryczna pieśń o odnajdywaniu siebie. Byłaby może trochę zbyt patetyczna, ale szlachetność muzyki rozbraja patos tekstu. Utwór ma w sobie wiele z pięknej jazzowej ballady.
Paradoksalnie lata 80. były dobrym czasem dla muzyki polskiej, choćby za sprawą Republiki czy grupy Aya RL. Lunatyk trochę się z tymi zespołami kojarzy. Bolewski momentami śpiewa jak Ciechowski, chociaż dykcję ma o niebo lepszą. Czyżby tytuł płyty był delikatną aluzją do utworu My lunatycy z pierwszej płyty Republiki? Zataczamy kręgi, wracamy do tego, co już wiemy. No to wróćmy jeszcze raz do lat 80. Spośród muzycznych gwiazd najlepiej wyglądał wtedy Brian Adams, do którego podobny (podobnie przystojny – jak powiedziałyby fanki) jest Radek Bolewski. Z kolei Maciej Tubis przypomina trochę Dawida Byrne’a, muzyka sympatycznego i niezwykle inteligentnego, który oprócz znakomitych kompozycji napisał też bardzo ciekawą książkę – Dzienniki rowerowe. Warto kupić wspólną płytę Bolewskiego i Tubisa, warto też iść na koncert – pięknie grają i fajnie gadają z publicznością między utworami.
Najbliższy koncert – 7 kwietnia w ŁDK.