Książka o własnym moim mieście! Z licznymi obrazkami! Rzuciłem się do czytania.
Nie wiem czy Ogrodowa – imaginarium społeczne Bogdana Jankowskiego ma ambicje być książką historyczną. Od przeciętnej książki opisującej historię jakiegoś miejsca różni się ona wielce – wniknięciem w perspektywę ludzką, zejściem o piętro niżej, niż zwykle takie książki czynią. Przy tym jest to jednocześnie esej o tożsamości miasta i jego mieszkańców, jak i tzw. silva rerum, znaczy się „las najróżniejszych rzeczy”, bardzo ciekawych, łączący płynnie historyczną przeszłość ze współczesnością.
Proszę bardzo:
Delegalizacja „Sokoła” w 1947 roku, a także „upaństwowienie” sportowych klubów fabrycznych stały się socjalistycznym krokiem w kierunku komercjalizacji rywalizacji sportowej i zaniku powiązania klubów z lokalnymi wspólnotami. Motto Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” – w zdrowym ciele zdrowy duch – przetrwało w pamięci zbiorowej długie lata, obecnie odrodziło się jako ruch fitness.
Chwytliwe hasło odwołujące się do prymatu zdrowego ciała pojawiło się współcześnie w formie zmodyfikowanej jako: „Morda nie szklanka ełkaes limanka” propagowane przez część kibiców uważających się za prawdziwych spadkobierców założycieli ŁKS.
Od „Sokoła” zatem aż do ŁKS-u i kibolskich wojen tożsamościowych, od Rembielińskiego, wytyczającego Łódź w szczerym polu, do Festiwalu Dialogu Czterech Kultur. Od Izraela Kalmanowicza Poznańskiego do Edwarda Gierka. Las rzeczy opisujących tożsamość miasta, a bardziej jeszcze, znacznie bardziej – tożsamość ludzi, którzy w nim mieszkają. Wytworzoną przez historię kulturę miejsca. Czasami w bardzo ryzykownych połączeniach, czasami z kontrowersyjnym odautorskim komentarzem Jankowski prowadzi nas przez historię społeczną miasta, dzielnicy, ulicy. Zaczyna od zarania, przytaczając dzieje Łodzi począwszy od wsi położonej w leśnej głuszy, potem zaszytego wśród pustkowi miasteczka, tak nieważnego, że burmistrz musi opisywać ściśle jego położenie (żeby w ogóle tam trafiono):
Leży nad strumieniem Łódką zwanym, prawie wokoło otoczone borami, grunta ma dość urodzajne, gdzieniegdzie są piaski, położone od Warszawy mil 16, od Zgierza o mil 1, od Strykowa i Brzezin o mil 2 i pół, od Kazimierza o mil 2, od Lutomierska, czyli od granicy województwa mazowieckiego i kaliskiego o mil 2. (…) Miasto graniczy (…) na północ z Radogoszczem i Bałutami, lecz teraz granice od strony północnej, to jest z Bałutami, Radogoszczemi i Stokami są w kontrowersie.
Czarkowski.
W kontrowersie, znaczy się granica była sporna. Dziwna rzecz, że dzisiaj też najstarsi górale nie wiedzą, gdzie jest granica pomiędzy wymienionymi dzielnicami. Patrzcie, jak to się plotą te zaszłości historyczne!
Potem mamy przybycie do łodzi Poznańskich i dzieje ich rodu, wspomnienia o roli fabrykantów: Heinzlów, Geyerów i Anstadtów, zmieszane płynnie z dalszymi dziejami dzielnicy i historią pobliskiego getta. Mnogość tekstów źródłowych, które przytacza autor w króciutkich wstawkach – jest wielka i stanowią one nie lada atrakcję, albowiem są dobrane, można by rzec, wielce wysmakowanie. Przy tym podkreślone fajnie grafiką książki – zaopatrzone na przykład w oryginalne urzędowe stemple. Część z nich to po prostu istne kurioza, od których oczy wychodzą z orbit, a wyobraźnia szybuje w kosmos:
(…) Rada Miasta tłumaczy się i odpowiada, iż przez cały czas ich urzędowania żadne akta nie znajdowały się i nie znajdują, z przyczyny, że żaden z Rady Miejskiej czytać ani pisać nie potrafi.
Trzech niżej podpisanych pod dokumentem postawiło na tym wyjaśnieniu po trzy krzyżyki.
Bogdan Jankowski kilkukrotnie podkreśla pogląd, który coraz bardziej podzielam – miasta Łodzi nie da się z niczym porównać. Liczne analogie do podobnych nieco historycznie Manchesteru i Nowego Jorku są chybione i niedokładne. Wszystkie te miejsca rodziły się pod panowaniem innych kultur, innych socjologicznych układów i dały inne zupełnie efekty finalne, mimo że jakieś aspekty mają wspólne. Miasto Łódź i jego mieszkańcy są produktem złożonych zależności pomiędzy wolą działania zaborców, wielonarodowościowym składem ludzi, długi czas zachowujących odrębności religijne i językowe, tyglem społecznym, gdzie ścierały się tożsamość wiejska i miejska.
Jest to produkt bardzo wieloznaczny, co autor opisuje w kolejnych rozdziałach „Imaginariów wspólnoty” – zaczynając od bazy – pokazuje tam początki łódzkiej oddolnej i państwowej edukacji, wraz z przecherami i przesileniami, jakimi podlegała – trzeba przecież było pogodzić pod tym kątem cztery narodowości i z sześć czy siedem wyznań! Opisuje szeroko kulturę muzyczną robotniczo-fabrycznej Łodzi (we fragmentach przetrwałą do dziś – np. Towarzystwo Śpiewacze imienia Moniuszki), liczne chóry i orkiestry powstałe oddolnie, a potem wspierane przez przemysłowców – wszystko to w krótkich akapitach, niewielkich esejach historycznych z komentarzem autora. Opisuje napięcia ideowo-polityczne rozpoczęte buntami robotniczymi jeszcze w XIX wieku, wspomina Lecha Wałęsę w amerykańskim kongresie, nawiązuje do ludowego odbioru tragicznej śmierci Tomasza Jochana w łódzkiej fabryce zagranicznego koncernu. A puentuje upadkiem fabryki im. Marchlewskiego i przekształceniem jej w Manufakturę.
Ulica Ogrodowa ma co pokazać. Osobne fragmenty poświęcone są słynnemu cmentarzowi, osobne słynnemu pałacowi Poznańskiego i osobne – do dzisiaj widocznej straszliwej dychtomii pomiędzy superaśnym i ekstraśnym hotelem Andels, a tym, co stoi po przeciwnej stronie tytułowej Ogrodowej – czyli familokom Poznańskiego. Familoki przebyły długą, bardzo długą drogę – od miejsca elitarnego, zamkniętego świata dla wybranych robotników, na tle ówczesnej Łodzi wielce nowoczesnego, przez pogardzane i zapomniane na mapie miasta lumpenproletariackie slumsy, aż po dzisiejsze zainteresowanie dziedzictwem przemysłu. A przy tym szokują zapuszczeniem jako sąsiady najbardziej luksusowej w Łodzi miejscówki.
Las rzeczy w tej książce. Niezwykle ciekawych, w sporej części zupełnie nieznanych. Zastanawiających i kuriozalnych. No cóż, Łódź składa się z wielkich sprzeczności…
O tym jak szeroko zakrojono opowieść o ulicy Ogrodowej mówią tytuły podrozdziałów: „Grafitti”, „Towarzysze Straży Pożarnej/ Die Kameraden der Feuerwehr” (bo język, jakim posługiwali się łódzcy strażacy, to był pierwotnie niemiecki), „Opinia publiczna i prasa”, „Sport”, „Wspólnoty plemienne”. Każde z tych słów kluczowych jest pretekstem do mikroeseju, sypiącego ciekawostkami i niestroniącego od wyrażenia osobistego stosunku do przeszłych faktów.
Nie mogę zgodzić się z wszystkimi tezami ideowymi, jakie zamieszcza w „Ogrodowej” Bogdan Jankowski – części z tych tez przeczą wg mnie fakty w tejże książce zawarte. Pisze on na przykład:
Amerykański fenomen, który Ralph Waldo Emerson określił jako melting pot i który stał się na wiele lat dominującą kulturową metaforą w społecznych analizach Stanów Zjednoczonych, w przypadku XIX wiecznej Łodzi jest zupełnie nietrafiony. Jeżeli mielibyśmy się uciec do kuchennych przenośni, byłby to raczej bigos, w którym mimo podgrzewania i intensywnego mieszania, wszystkie składniki zachowały swój smak.
Czyli co? Melting pot w Łodzi nie działał? Nie mieszały się kultury, stapiając w jedną? Ależ działał! Działał! Zupełnie inaczej niż w Nowym Jorku, lecz skutecznie. Znajdujemy w samej „Ogrodowej” liczne potwierdzenia tego faktu, na przykład w historii Włodzimierza Pfeiffera, łódzkiego fotografa, bibliofila i esperantysty – człowieka pochodzenia niemieckiego, ewangelika, ale uważającego się za Polaka. Zmarł podczas okupacji, co nie ułatwiało sprawy pogrzebu. Wielokrotnie w książce mowa o łódzkich Niemcach, używających w domu języka polskiego, przytaczane są liczne przykłady. Historia znacznej części niemieckich i żydowskich fabrykantów dowodzi, że kultura polska była właśnie owym garnkiem, w którym stapiały się inne tradycje i to pomimo nieistnienia w owym czasie kraju pod nazwą Polska.
Bogdan Jankowski pisze w jednym z akapitów dramatyczną opinię:
Rozwój czytelnictwa wspierany przez dynamicznie rozwijający się przemysł poligraficzny stanowił jeden z głównych mechanizmów budowania spójności społecznej w państwach XIX wiecznej Europy. W przypadku Łodzi ten instrument budowania wspólnoty zawiódł zupełnie, a powstające w drugiej połowie XIX wieku wydawnictwa, drukarnie i biblioteki wzmacniały izolacjonizm nie tylko poszczególnych grup językowych, ale i społecznych.
To ja mam pytanie: jaką spójność, jaką jedność społeczną powinny, wzorem zachodniej Europy, promować łódzkie gazety? Polskocentryczną? No, pod zaborem rosyjskim się nie dało. Zatem rosyjską chyba? Dzięki Bogu – tej nie promowały. Do tego zapytam – czy ktoś Żydom zabraniał czytania niemieckojęzycznych gazet? Czy Rosjanie nie mogli czytać żydowskiego „Łodzer Nachrichten”? Przy tym, dosłownie stronę dalej literalne zaprzeczenie tez autora w postaci źródłowego tekstu:
29 stycznia 1903 r
Tajne
Naczelnik Zarządu Żandarmerii pow. łódzkiego i łaskiego otrzymał w drodze tajnego wywiadu wiadomość, że inteligenci – kierownicy partii Bundu nakłonili właściciela niemieckiego teatru Rosenthala do wystawienia 13 stycznia sztuki „Wilhelm Tell” jako mającej znaczenie wychowawcze dla inteligentów – członków partii, z tym zamiarem, żeby podczas przedstawienia urządzić w teatrze demonstrację. (…) podczas wykonywania tego aktu sztuki, gdzie Tell zabija zarządcę kraju, z galerii przepełnionej robotnikami-Żydami zaczęto usilnie bić brawo i rozległy się okrzyki „To pouczający przykład dla innych”
Mam zaszczyt zameldować o tym Waszej Ekscelencji,
Generał-porucznik Fullon
Trudno o lepszy przykład glajszachtu społecznego i – de facto – społecznej zgody: żydowscy rewolucjoniści w niemieckim teatrze wyszydzają rosyjskiego zaborcę!
Pod wieloma poglądami autora, wyrażanymi licznie w „Ogrodowej – imaginarium społecznym”, jestem jednak gotów się podpisać, zwłaszcza z poglądami na temat wykluczenia klasy pracującej w latach 90, a także tymi dotyczącymi „łódzkich enklaw biedy”, atomizacji łódzkiej społeczności i zamykania się jej w ciasnych kręgach. Niemniej Bogdan Jankowski przykłada podobną, wg mnie anachronicznie dzisiejszą miarę do tego, co działo się w XIX wieku. Na to trudno mi przystać. Pisze on na przykład:
Społeczne rozwarstwienie wzmacniane było także przez segregacyjne praktyki Magistratu miasta Łodzi i prezydenta Franciszka Traegera, takie, jak wydany w 1852 roku zakaz wstępu robotników do nowo otwieranej cukierni Fryderyka Sellina, późniejszego budowniczego Teatru Wielkiego.
Poniżej cytat źródłowy:
1852 listopad 24, Łódź
(…) Całe urządzenie cukierni nastąpić ma w lepszym guście, z przyzwoitym umeblowaniem, a nadto p. Sellin obowiązany jest utrzymać takową w przyzwoitym porządku i czystości, z zabronieniem goszczenia się osobom niższej klasy robotniczej.
Hm. Chyba autor nie bywał ani w XX-wiecznych brytyjskich klubach dla gentelmanów, ani w szkołach z internatami dla klas wyższych, ani nawet na bramkach niektórych dzisiejszych łódzkich dyskotek. Tam to dopiero jest segregacja!
Jaka jest ta „Ogrodowa” Bogdana Jankowskiego? Przebogata! Bardzo ładnie wydana i skomponowana. Ciekawa! Wielobarwna i przeskakująca z tematu na temat. Pełna zdjęć, archiwalnych dokumentów. Wielka robota, doprawdy! Pomnik społeczny nie tylko dla Ogrodowej, ale i dla miasta. Jest to książka raczej dla tych, dla których Łódź i jej przeszłość stanowią istotną kwestię, choć w sporej części porusza przecież rzeczy uniwersalne, ogólne. Mógłbym rzec – ogólnopolskie. Bo to nie sama przecież Łódź ze swoimi społecznymi problemami. Ale ze swoją skomplikowaną i dziwną historią – jedyna.