Spójrzmy smutnej prawdzie prosto w lustro, spójrzmy prawdzie w oczy naszego profilowego zdjęcia. A potem powiedzmy to szczerze: współczesna poezja ma problem z czytelnikami. Ma problem z brakiem czytelników. Ma problem z ocalaniem narodów albo ludzi. Miała być walką o oddech, ale okazało się – o paradoksie – że można żyć bez powietrza. Podobno dwóch na tysiąc ją lubi, kolejnych dwóch szanuje, lecz czy ktoś ją kocha? Czy ktoś wkłada zdjęcia poetów do paczek chipsów o smaku bekonu? Czy po nowy tomik ulubionego autora ktoś stoi w kolejce choćby w połowie tak długiej jak po nowy model kultowych adidasów? Czy Biblioteka Narodowa ogłasza coroczny raport na temat czytelnictwa poezji? Na szczęście nie ogłasza.
Poezji współczesnej nie ma (prawie) w księgarniach i nie ma jej w rozmowach kulturalnych ludzi. Czy widzieliście nowy film Woody Allena? – to jest pytanie dopuszczalne w grach towarzyskich. Czy czytaliście nowy tomik (o książkach poetyckich nie mówi się książka) Zadury? – to pytanie będzie prowokacją na każdych imieninach. Podarować komuś płytę albo wywiad rzekę – norma, przynieść w prezencie tomik – mało śmieszny żart. Nawet branżowe pisma o książkach nie mają dla poezji czasu (miejsca). Kupiłem Książki. Magazyn do czytania – jest tam wszystko (esej, kryminał, biografia, reportaż, historia, literatura dziecięca) oprócz poezji. Bo przecież poezja to nie książki, to tomiki. Poezja stała się niszową dyscypliną dla garstki wtajemniczonych. Ma swoje grupy dyskusyjne w Internecie, tak jak mają je specjaliści od analizy funkcjonalnej czy hodowcy rzadkich ras kotów. Ma nawet swoje zjazdy, zwane festiwalami. Ale nawet na tych zjazdach (prawie) nikt poezji nie kupuje – stoliczki z tomikami to raczej element dekoracji.
To są narzekania znane od dziesięcioleci. 60 lat temu Czesław Miłosz pisał, że z przyprawą żartu jeszcze się umie podobać poezja. Dodawał jednak od razu, że dziś (wtedy) walki o życie toczy się w prozie. Jego Traktat poetycki zawiera też przekonanie, że jedna dobra strofa waży więcej niż wiele pracowitych stronic (powiedzmy – niż tysiąc słów publicystycznego wywodu). Dziś powtarzamy podobną myśl na temat fotografii.
Co się zatem stało i kto jest temu winien? Że sami poeci, bo wykształcili hermetyczny system komunikacji, którego nikt nie rozumie – to banał. Podobnie jak twierdzenie, że szkoła nie pomaga w kontaktach z poezją (nie uczy też wiedzy o komiksie czy poetyki serialu, a ludzie jakoś dają sobie radę). Mało w gruncie rzeczy skomplikowane gry językowe (przekształcanie związków frazeologicznych, parafrazy cytatów, eliptyczna składnia, wymieszanie różnych głosów w wierszu) utrudniają sprawę, ale to też nie jest przyczyna decydująca. Moim zdaniem jest nią oderwanie poezji współczesnej od życia. Teza wydaje się paradoksalna, gdyż przynajmniej w deklaracjach poezja chce być w życiu zanurzona po czubek głowy, chce się babrać w codzienności, opisywać fizjologię i poranne lęki, przywoływać środowiskowe anegdotki i leczyć osobiste frustracje. A jednak…
Nie chodzi o związek z życiem poety, tylko czytelnika. Wymieńmy kilka sytuacji, w których – przynajmniej teoretycznie – człowiek potrzebuje poezji. Zacznijmy od pogrzebu, od mowy poświęconej zmarłemu, od pomnika, na którym trzeba coś napisać. Nieśmiertelny wers księdza Twardowskiego jest chyba najczęściej cytowanym fragmentem w historii polskiej poezji. Mistrzowie świeckich ceremonii sięgają też po innych autorów, ale nie są to poeci współcześni (króluje Młoda Polska). Druga sytuacja to drugi biegun, czyli życie, miłość. Wyznania miłosne od wieków przekazywano mową wiązaną, ale współczesna poezja i tu jest mało przydatna. Jaki związek można zbudować na fundamencie z wierszy Świetlickiego czy Sosnowskiego? Zostańmy (z konieczności) przy Mickiewiczu, Tetmajerze, może Grochowiaku. Kolejne sytuacje – poezja mądrościowa, sentencje, życiowe porady, dla łatwiejszego zapamiętania związane rymem i rytmem. Podobne do powyższego – motta, dedykacje, wpisy w pamiętniku. Poezja dawała ludziom zgrabne formuły dla wyrażenia istoty rzeczy (dziś tę funkcję sprzedała reklamie). A pieśni? Wyrażające radość i zagrzewające do boju, pieśni buntu i pieśni pracy, hymny. Dziś poeci nigdy nie mówią MY, skupieni na swoim ja. To może modlitwy? Zapisać rozmowę z Bogiem, napisać kolędę i odnieść sukces na miarę Franciszka Karpińskiego, wpisać się w tradycję psałterzy i hymnów. Albo lżej, okolicznościowo – coś mądrego napisać o ważnym wydarzeniu, pocieszyć po traumie, wyrazić radość, epithalamion młodej parze ofiarować zamiast (oprócz) kwiatów.
Chciałbym być dobrze zrozumiany – nie chodzi mi o utylitaryzm, o jakieś zadania dla poezji. Chodzi o towarzyszenie życiu, o wyrażanie go. Poezja współczesna straciła kontakt z egzystencją człowieka. Stała się autotematyczną grą, językową szaradą, jakimś samonapędzającym się systemem cytatów i odwołań, który nikogo – łącznie z poetami – nie obchodzi. To często bardzo inteligentni, zdolni ludzie, którzy mają wiele do powiedzenia, ale poszukują w ramach narzuconej konwencji. (W gruncie rzeczy te współczesne wiersze wcale nie są tak zróżnicowane, jakby wynikało z bezprecedensowej wolności twórczej).
Z poezją jest jak z drogą na wyspę zalewaną w czasie przypływu. Wiersze to te rachityczne drzewka wsadzone w morze, by wskazywać drogę. Gdy poziom wody gwałtownie się podnosi, trzeba szybko iść w dobrym kierunku. Wtedy poezja ocala.