Myjnię mam niedaleczko. Rano wyglądam za okno, ostre słońce prześwietla śniegi, myślę sobie – umyję, jest okazja. Odwalam poranne obowiązki, wsiadam do samochodu czarnego jak Święta Ziemia, jadę umyć. Niestety – kolejka. Pięć aut czeka w rządku. Mam trochę czasu, decyduję się zostawić. Kiedy przyjść? Za godzinę.
No dobra. Mam godzinę na nicrobienie. Do domu za daleko, dzielnica antyrozrywkowa, taka dzielnica zepsutych latarni, żadnej knajpy ani sklepu w pobliżu, tylko chaszcze i stare domy jednorodzinne. Idę zatem. Co będę siedział. Najpierw do rzeczki i „Użytku ekologicznego” oznaczonego czerwoną, urzędową tablicą zabraniającą tego i owego – krzaczory i zarośnięty staw. Zimno. Wszystko na tyłach nowo postawionej i straszliwie nowobogackiej mieszkaniówki udającej pałace. Pałace z chaszczami na tyłach. Idę. Ale nudno. Bywałem tu już wiele razy. Wiele razy myłem samochód. Obfotografowałem już te stawy, nowe pałace i stare wille, znam je na wylot. Myślę – co by tu? Ale jest przecież muzeum. Lepiej w muzeum niż w Biedronce! Dobra nasza.
Kilka minut piechotą. Po drodze przypominam sobie historię, którą już kiedyś opisywałem. Historię więzienia – obozu na Radogoszczu. Historię wojny. Wojna, obóz, Niemcy…
Tuż po wkroczeniu do Łodzi Niemcy wyciągnęli swoje przygotowane zawczasu listy proskrypcyjne. Gestapo zgarnęło wszystkich z tych list. Nauczycieli, księży, działaczy organizacji polskich i żydowskich, społeczników. Trzeba było ich gdzieś trzymać. Z początku zorganizowany obóz w zrujnowanej fabryce Glazera szybko musiał przenieść się do potężniejszego obiektu – dawnej fabryki rodziny Abbe przy Zgierskiej. Stefan Abbe i jego rodzina zostali już wcześniej aresztowani i wysłani do Auschwitz. Tak się dogodnie złożyło. W fabryce zorganizowano tak zwany policyjny obóz przejściowy i więzienie. Obóz przejściowy służący jako przystanek do przymusowych wysiedleń, a potem przystanek do obozów zagłady. A więzienie – więziło się tam przestępców, którzy popełnili zbrodnie handlu mięsem, nielegalnego uboju, albo szmuglowali żywność, no i wszystkich którzy mogli być potencjalnymi wrogami Rzeszy Niemieckiej. Harcerzy, przedwojennych urzędników, lekarzy i ludzi kultury. Dużo ich było. Przez więzienie przewinęło się czterdzieści tysięcy osób. Radogoszcz był szeroko znany ze znęcania się nad więźniami i trzymania w nieludzkich warunkach. Wiadomo – wrogom Rzeszy należy się, co najgorsze.
Dawno nie byłem na wystawie w środku muzeum. Z daleka widzę czerwone mury tej potężnej ruiny i wieżyczkę strażniczą, która oglądana w dzieciństwie jednocześnie pociągała i przerażała. Chciało się mieć wtedy taki domek na drzewie, ale dorośli mówili, że działy się tu straszne rzeczy…
Mury ruiny. Spalonej ruiny. Przed wkroczeniem 18 stycznia 1945 roku Rosjan do Łodzi Niemcy w osobie dowódcy policji i SS Wilhelma Koppego wydali rozkaz dotyczący Generalnej Guberni (a przypuszcza się że i Kraju Warty, do którego należała Łódź) mówiący o tym, że żaden więzień niemiecki nie może zostać wyzwolony. Hitlerowcy z obozu radogoskiego zastosowali się do niego sumiennie, postanawiając wymordować tysiąc pięciuset więźniów, jacy tuż przed wyzwoleniem Łodzi zapełniali więzienie. Karabinami i pistoletami poszło słabo, bo więźniowie stawili opór, więc zamknięto bramy i drzwi i podpalono budynek.
Z tysiąca pięciuset osób uratowało się trzydziestu, ukrywając się cudem w zbiorniku ciśnieniowym wody oraz wśród trupów w jednej ze wspomnianych wieżyczek strażniczych. Była to największa niemiecka zbrodnia w Polsce dokonana podczas działań frontowych. Ta tragedia, dokonana dzień przed wkroczeniem Rosjan, tak wstrząsnęła łodzianami, że fabryka – Pomnik Radogoszcz została pierwszym muzeum w Polsce stworzonym oddolnie – na żądanie mieszkańców. Mną też wstrząsa.
Przeglądam ekspozycję. Obrazowo opowiada o rzeczach, jakie działy się w więzieniu. Zdjęcia sal noclegowych, a szczególnie zdjęcia izby chorych mówią same za siebie. Większa część wystawy jest przetłumaczona na angielski, szkoda że tylko część, bo wiele z cytowanych wypowiedzi więźniów, najbardziej dobitnych i poruszających – nie. Może należałoby to zmienić.A może to nie ma znaczenia.
Kto pamięta? Kto chce pamiętać? Kto tu przychodzi do tego muzeum po sąsiedzku? W otoczeniu domków jednorodzinnych, chaszczy i mieszkaniówki udającej Luwr? Ja przychodzę. Ja jestem poruszony. Ale nikomu nie narzucam. To moi prywatni Niemcy mi to zrobili. Życie toczy się dalej. Niemcy pokutują za swe winy w czasie wojny. My też pokutujemy.
Nowy dzień wstaje, szybkie śniadanie, czyściutkim samochodem pędzimy z Młodzieżem na konkurs eksperymentów naukowych. Pół samochodu w miskach, bateriach R9, kablach, butlach z osoloną wodą i styropianie. Późno! Spieszymy się. Zatem objazdem, żeby ominąć poranne korki. Objazdem, a potem skrótem. Skrót wypada przez Bracką i Staszica. Jedziemy. W perspektywie park.
– To pomnik pękniętego serca – mówię i coś łapie mnie za gardło – tutaj Niemcy zrobili obóz koncentracyjny dla małych dzieci… Może i coś bym jeszcze opowiedział, ale cisną się na usta tylko epitety. Skupiam się na omijaniu zaparkowanych aut. Kto mógł wpaść na taki pomysł? Jak takiego nazwać?
Nie wyraziłem się precyzyjnie, tylko emocjonalnie. To nie obóz koncentracyjny. To obóz pracy był. Heinrich Himmler:
Na naszych wschodnich terenach Niemiec, szczególnie w „Okręgu Warty”, zaniedbanie młodzieży polskiej rozwinęło się poważnie i stanowi groźne niebezpieczeństwo dla młodzieży niemieckiej. Przyczyny tego zaniedbania leżą przede wszystkim w nieprawdopodobnie prymitywnym standardzie życia Polaków. Wojna rozbiła wiele rodzin, a uprawnieni do wychowywania nie są w stanie spełniać swych obowiązków, polskie zaś szkoły zamknięto. Stąd też dzieci polskie, wałęsające się bez jakiegokolwiek nadzoru i zajęcia, handlują, żebrzą, kradną, stając się źródłem moralnego zagrożenia dla młodzieży niemieckiej.
W związku z tymi moralnymi zagrożeniami trzeba było utworzyć głodowy obóz pracy. Mogło tam trafić każde polskie dziecko, wystarczy że „wałęsało się”. Wikt w obozie był stały: na śniadanie – kromka suchego chleba, kubek kawy bez cukru, na obiad – zupa z ziemniaków lub brukwi bez tłuszczu, na kolację – powtórka śniadania. Jednorazowo na stałe pracowało w obozie około 1200 dzieci, wyrabiając elementy do masek gazowych, koszyki i buty ze słomy. Umierało około dwójki na tydzień. O ile nie panowała epidemia tyfusu. Podczas epidemii zmarło ich około siedemset. Niemcy nie potrafili sobie z tyfusem poradzić, a ponieważ obóz dziecięcy leżał wewnątrz getta żydowskiego, 280 dzieci zostało wysłanych do tamtejszego szpitala, gdzie były z poświęceniem leczone przez żydowskich lekarzy, obawiających się rozprzestrzenienia epidemii na zamkniętą dzielnicę. Wszystkie dzieci leczone w getcie przeżyły.
Wciąż głodni mali więźniowie szybko opanowali do perfekcji metodę polowania na ptaki, co oczywiście niewiele im pomagało. Obóz działał między 1942 a 1945 rokiem. Przez pierwsze dwa lata nie było tam w ogóle łaźni. Były miski i studnia. Młodsze dzieci, które moczyły się w nocy, były zamykane w osobnym baraku na pryczach bez sienników. Po ukończeniu 16 lat dzieci były wysyłane na roboty przymusowe do Niemiec. Nie był to jedyny w Polsce obóz dla dzieci. Drugi, podobny, był w Lubawie.
Pęknięte serce zostaje za nami. Pędzimy dalej na spotkanie z fizyką i chemią. Hamujemy przed tramwajami, dodajemy gazu na wyjściu z zakrętów. Przy Wojska Polskiego przejeżdżamy koło dużego zielonego terenu. Rzut oka na młode drzewka w Parku Ocalałych. Z uliczki Oblęgorskiej widać wielkie mury ułożone w gwiazdę Dawida i górującego nad nim orła na piaskowym cokole – to chyba jedyny w Polsce pomnik polskich Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Sześć tysięcy nazwisk wyrytych na czarnych tabliczkach, ustawionych w malowniczy, potężny monument. Za nimi aleja z granitowymi tablicami nazwisk tych, którzy przeżyli łódzkie Getto i przyjechali wmurować je przy alejce i zasadzić swoje drzewko w Parku. Dalej alejka wiodąca do wielkiego zielonego kopca, przypominającego kopce z Krakowa. Na szczycie na wieczną pamiątkę siedzi odległy i spiżowy Jan Karski na swojej ławeczce, w cieniu pojedynczego bezlistnego dębu. Zazieleni się wiosną. Trzeba się skupić na prowadzeniu, bo ślisko. Zostawiamy tereny dawnego getta. Zostawiamy Niemców, Żydów i Polaków. Ale wiem, że tylko na chwilę.
Łamiemy niektóre przepisy, ale fizyka i chemia nie mogą czekać! Zaraz się zaczyna. Źródłowa. Północna. Migacz w lewo. Anstadta. Anstadta 7. Konkurs dla gimnazjalistów i licealistów jest w Dwunastce. Szacownym liceum, do którego niektórzy znajomi chodzili. Nigdy nie byłem w środku. Bałem się.
Czy budynki są winne temu co się w nich mieściło? Czy przechowują po wsze czasy uczucia, szczęście i grozę, chwile euforii i smutku swoich mieszkańców? Dawne rozmowy i grzechy? Zawsze się tego bałem. Może niepotrzebnie. Na schodach wewnątrz wita nas ubrana na galowo, uśmiechnięta acz nieco stremowana swą rolą licealistka. Czy konkurs eksperymentów to tutaj? Tutaj! Zapraszamy! Wchodzimy po schodach, setka młodych ludzi na korytarzu śmieje się, dyskutuje, targa krzesła, macha nogami, siedząc na stolikach, gestykuluje. Zostawiam styropian, butelki i kable, szybko wychodzę.
Za okupacji w Dwunastce było Gestapo. Przedwojenny teren najpierw służył polskiej szkole dla dziewcząt w Łodzi, pierwszej szkole żeńskiej w mieście (istniała od 1861 roku), a potem Towarzystwo Żydowskich Szkół Średnich kupiło tę działkę i wybudowało w 1939 roku nowoczesny budynek gimnazjum. Jest przykładem klasycznej, międzywojennej moderny, której trochę w mieście mamy. Pierwsze zajęcia w nowej szkole miały się rozpocząć 1 września. Ale lekcji nie było. Budynek zajęła Geheime Staatspolizei. Zaanektowano także sąsiednie budynki. Od strony ul. Północnej umiejscowiono garaże i budynki gospodarcze, centrala znajdowała się właśnie pod numerem 7. W piwnicach gmachu urządzono areszt śledczy. W jego murach przetrzymywano i torturowano setki osób, w większości wspomnianych wrogów Rzeszy Niemieckiej.
Szef łódzkiego Gestapo dr Otto Bradfisch od 1942 roku zarządzał policją, bezpieczeństwem i wszystkimi łódzkimi obozami, na czele z tym na Radogoszczu. W 1963 roku w procesie w Hanowerze udowodniono mu współudział w zamordowaniu 15 tysięcy osób i skazano na 13 lat więzienia.
Gestapo, jej siedmiuset agentów i stu pięćdziesięciu funkcjonariuszy siało terror w Łodzi przez kilka lat wojny. Potem weszli Rosjanie i komunistyczna władza. Mieczysław Moczar wraz ze swoją drużyną zainstalowali na Anstadta 7 Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Cele aresztanckie doskonale się przydawały do przetrzymywania więźniów politycznych i wrogów komunizmu. Zginęło w nich wiele osób. Wielu byłych członków AK, żołnierzy, którzy nie złożyli broni, ludzi, którzy podpadli nowej władzy…
Może lepiej przyjmijmy, że budynek to tylko przedmiot. Milczący i obojętny. Nienasiąkliwy.
I co? Siedemdziesiąt pięć lat się tak męczymy. Ja się męczę. Mijam codziennie, myślę za dużo. Wszystko przez wojnę, przez Niemców. Czyli przeze mnie? Też. Nie czuję związków, ale jestem na pewno Niemcem w 1/16. Prababcia Beim spod Kalisza podobno nawet po polsku nie mówiła. Kim się czuła? Nie wiem. Nawet Mama nie znała prababci. Może Polką? Może Niemką? Na szczęście nie dożyła okupacji. Nie musiała decydować. Następne pokolenia były już zdecydowane.
Wielu przeżywało dylematy. Juliusz Heinzel, wcześniej robotnik, potem fabrykant i posiadacz ziemski, z kupionym tytułem Heinzel baron von Hohenfels pewnie czuł się Niemcem. Na jego dawnej ziemi stanęła fabryka Abbego, wspomniane Muzeum – Pomnik Radogoszcz. Jego syn Juliusz Teodor po 1918 roku udzielał się w dziele odbudowy wolnej Polski, organizując wraz z polską śmietanką kulturalną rauty dobroczynne w swym pałacu. A wnuk Juliusza – Juliusz Roman Heinzel został dowódcą ułanów i dosłużył Virtuti Militari za wojnę w 1920 roku. Podobnie znana niemiecka rodzina Bidermannów, na czele z Bruno Bidermannem, który by ratować rodzinną fabrykę podpisał volkslistę. Jego córka – Lil (Maryla) Bidermann wstąpiła do AK, ukrywała się długi czas, lecz została schwytana i była kilka lat więziona i torturowana przez Gestapo…
Mama opowiada o sąsiadach Niemcach za czasów okupacji, rodzinie K. Mieszkali w domu obok, stosunki przed wojną były przyjazne, dzieci biegały razem po jednej ulicy i zrywały te same jabłka. W czasie okupacji Dziadków z Mamą przekwaterowano do małego pokoju w ich własnym domu, resztę zajęły inne niemieckie rodziny. Kontakty z sąsiedzką rodziną K urwał się w naturalny sposób. Oni byli po tej lepszej stronie. Było biednie. Czasem nie było co do garnka włożyć. Starszy pan K. co prawda nie rozmawiał z Dziadkami, ale miał w zwyczaju co jakiś czas wejść do sieni domu, w którym mieszkali i położyć na progu buciki albo ubranie dla dziecka, którego wtedy dostać było nie sposób. Po wojnie rodzina K. spolonizowała się zupełnie. Mama widywała się często z dawnymi koleżankami, utrzymywała kontakty.
Jadę przez Łódź, myślę za dużo. Wkurzam się, marszczę brwi, potem uspokajam. Czy nie za dużo tego wszystkiego? Za dużo. Ale jakoś ciągniemy.
Tekst i zdjęcia – Marcin „Fabrykant” Andrzejewski