Mocne, wyraziste komentarze. Czasem lubię poczytać prawicowych radykałów, na których tle jawię się sobie jako umiarkowany centrysta. Nie tym razem. Tym razem przesadzili. Reakcje na zmienienie zapisów katechizmu w kwestii kary śmierci budzą zdumienie. Papież Franciszek ogłosił, że Kościół uznaje ją za niedopuszczalną i angażuje się na rzecz jej zniesienia na całym świecie. Czyli katolicy powinni być przeciw. Część prawicowych publicystów od razu się zaangażowała, tyle że przeciw… stanowisku papieża. Z uporem godnym lepszej sprawy (jak to się zwykło mówić) zaczęli dowodzić, że Franciszek nie ma racji.
Nie trzeba już chyba powtarzać wszystkich znanych od dawna argumentów obu stron sporu. Nie trzeba pisać o filmie Kieślowskiego, pomyłkach wymiaru sprawiedliwości, odstraszaniu i czym tam jeszcze. Ochrona życia od poczęcia do naturalnej śmierci – już ta formuła powinna rozstrzygnąć sprawę. Decyzja Franciszka zamyka ją ostatecznie – Roma locuta, causa finita. Papież od tego właśnie jest głową Kościoła, by sporne kwestie doktrynalne rozstrzygać. Z papieżem katolik może polemizować na temat wyższości pączków nad kremówkami (albo – przykład bardziej na czasie – na temat wyższości herbaty nad yerba mate), ale nie w kwestiach doktrynalnych. Jeżeli chce sam sobie ustalać, w co wierzy – musi zmienić wyznanie. Mówiąc krótko: papieża trzeba w kwestiach wiary słuchać. Nawet gdyby kazał połowę majątku rozdać ubogim. Niby proste, ale dla niektórych trudne.
W tym miejscu porzućmy teologię i przywołajmy przykłady z innych sfer życia: krytyki literackiej, języka, sportu i motoryzacji, czyli zajmijmy się kwestią autorytetu. Na studiach polonistycznych miałem wykładowców (przynajmniej dwóch), którzy byli dla mnie autorytetami w dziedzinie literatury. Kupili mnie swoimi wykładami, sposobem mówienia, inteligencją, stylem i od pewnego momentu im wierzyłem. Gdy proponowali jakąś książkę, od razu czytałem i się nią zachwycałem. Gdy mi się nie podobała – przyczyny szukałem w sobie. Może czegoś nie zrozumiałem, czegoś nie zauważyłem? Przecież ONI ją polecali, więc musi być dobra. Bo uwaga! – autorytet nie musi mówić rzeczy, z którymi się zgadzamy. To my musimy uzgodnić swoje zdanie z jego opinią. Ktoś powie, że takie podejście eliminuje samodzielne myślenie. Być może jest jednak przeciwnie: gdy polegamy na swoim guście, nie musimy myśleć, gdy próbujemy samych siebie przekonać, wtedy myślimy.
Trochę inaczej było (jest) z profesorami od języka. Ich autorytet jest niejako instytucjonalny. Zasiadają w jakichś Radach Języka Polskiego, piszą słowniki. Gdy mamy wątpliwości, jak odmienia się jakiś wyraz – pytamy ich o zdanie albo szukamy w wydawnictwach poprawnościowych. Ale przecież słowniki nie przylatują do nas z kosmosu – ktoś je pisze, ktoś decyduje, która forma jest poprawna. Trudno, żeby nie miał racji, skoro jego racja jest obowiązującą zasadą. Jasne, zawsze są dwa stanowiska, czasami nawet jeden profesor w ramach swojej językowej porady trzy razy zmienia zdanie, ale idea jest podobna jak z papieżem – autorytet osoby wzmocniony autorytetem urzędu.
Oglądaliście mistrzostwa w lekkiej atletyce? Najlepsi zawodnicy skaczą lub rzucają, po czym podbiegają do trybun, by wysłuchać uwag siedzącego tam trenera. Kamery pokazują tych często starszych panów, którzy dziś na pewno nie skoczyliby lepiej (a z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że i w młodości skakali gorzej od swoich podopiecznych). A jednak to oni podpowiadają mistrzom, bo z boku widać lepiej, a doświadczenie pozwala wyłapać drobne szczegóły do poprawy. Kluczowa rzecz – zawodnicy muszą trenerom wierzyć, uznawać ich autorytet. Inaczej to w ogóle nie ma sensu. Jeżeli zawodnik myśli, że wie lepiej, trener przestaje mu być potrzebny. A przecież wszyscy mają trenerów.
Podobnie rzecz się ma z panem Staszkiem, czterdzieści pięć lat na taksówce. Niejeden samochód już rozłożył i złożył w swoim garażu. Gdy chcesz kupić auto, pytasz pana Staszka, co wybrać. Mam 20 tysięcy, chcę coś do jeżdżenia po mieście, żeby się nie psuło i za dużo nie paliło. I pan Staszek wymienia trzy modele, z których wybierasz sobie najładniejszy. Jeśli wybierasz inny, pan Staszek słusznie może zapytać, po co mu w ogóle zawracałeś głowę. No chyba, że wcześniej powie: kupić to, co się komu najbardziej podoba, bo swój samochód trzeba kochać. To też jest jakaś rada, jakaś mądrość autorytetu.
Autorytety od felietonów radzą na koniec wrócić do początku, by połączyć wątki efektowną puentą. Więc powiem tak: papież jest panem Staszkiem Kościoła, a kultury, w których kwestionuje się wszelkie autorytety, skazane są na śmierć. Dlatego jestem przeciw.
Foto: Renault 4, podobny model należy do papieża Franciszka, autor zdjęcia – Lars-Göran Lindgren, Wikimedia.