Któż dziś nie dba o zasięg? Trenerzy boksu wyszukują zawodników o dużym zasięgu ramion, podobnie trenerzy koszykówki. U siatkarzy liczy się zasięg w ataku, czyli pułap, na którym zawodnik zbija piłkę. Telefonie komórkowe pokrywają swym zasięgiem (prawie) cały kraj, a w gabinetach prezesów firm można zobaczyć mapy z chorągiewkami oznaczającymi siedziby terenowych oddziałów. Miarą sukcesu jest skolonizowanie całego świata – sprzedajemy nasze produkty w ponad stu krajach na pięciu kontynentach! Podobnie z felietonami – tu wartość mierzy się zasięgiem utworzonego na ich podstawie posta. Trójmiejska Fundacja „Dbam o mój zasięg” tę powszechną dziś dbałość rozumie szerzej – jej misją jest propagowanie odpowiedzialnego korzystania z urządzeń elektronicznych. Sztandarowym przedsięwzięciem fundacji jest projekt „Tu i teraz”.
W skrócie: w restauracjach, które przystąpiły do programu, organizatorzy umieścili na każdym stoliku specjalne skrzynki. Każdy, kto na czas posiłku odłoży tam swój telefon, dostanie 10% rabatu. Chodzi o zachęcenie ludzi do rozmów twarzą w twarz zamiast gapienia się w ekranik. Super. Tylko że ja nie mam telefonu. Nie korzystam, nie lubię, nie chcę. W restauracjach zawsze rozmawiam z ludźmi, nawet gdy jem samotnie – zagaduję kogoś przy sąsiednim stoliku albo wdaję się w rozmowę z kelnerami/kelnerkami. Spełniam więc postulowane cele i właśnie dlatego… rabatu nie dostanę. Bo co niby miałbym włożyć do pudełka? Ponieważ wybieram się do Gdyni, myślałem nawet o wypożyczeniu od kogoś starego telefonu i wkładaniu go do skrzyneczki (chyba kelner nie będzie sprawdzał, czy telefon działa), ale doszedłem do wniosku, że byłoby to małostkowe. Z jednej strony jestem 10% w plecy, z drugiej – gdybym ten rabat wziął, miałbym wrażenie, że płacą mi za gadanie z przyjaciółmi.
Bardzo często jestem w plecy. Na przykład taki dzień bez samochodu. Ogłaszają go raz do roku, a gdy jest smog – to częściej. Każdy, kto zostawi samochód w garażu, może wtedy jeździć darmo miejską komunikacją. Wystarczy dowód rejestracyjny. I znowu – ci, którzy nie mają samochodu i na co dzień jeżdżą rowerem albo komunikacją zbiorową, tego przywileju nie dostaną. Właściwie gdyby nie obowiązkowe ubezpieczenie, to warto by kupić jakiegoś starego grata, nawet nie na chodzie, by zyskać darmowe przejazdy. To zupełnie jak sprawa zniżek dla podpisujących umowy. Wszędzie widzę reklamy mojego dostawcy Internetu – firma deklaruje atrakcyjne rabaty. A potem dzwoni do mnie pani w sprawie przedłużenia kontraktu i okazuje się, że mam zapłacić pełną cenę, bo zniżki są dla nowych klientów. Pani radzi zerwać umowę i niech nową podpisze żona. Na dwa lata, potem mamy się ponownie zmienić. Coś mnie odrzuca od takich działań, ale też coś mnie do nich ciągnie (mówiąc nieco górnolotnie – liczący zyski parweniusz walczy we mnie z człowiekiem z klasą).
Kto ma w pamięci tytuł tekstu, z łatwością przewidzi kolejny ruch autora. Tak, wszystko to trochę przypomina przypowieść o synu marnotrawnym – podstawowe teksty kultury organizują wszak naszą wyobraźnię. Ojciec, skruszony winowajca i… ten trzeci. Wierny syn (na słynnym obrazie Rembrandta pierwszy z prawej) nie roztrwonił majątku, nie opuścił ojca, nie cieszył się z powrotu brata, a wręcz przeciwnie: żalił się i czuł pokrzywdzony. To dopiero było małostkowe – to narzekanie, że nigdy nie dostał koźlęcia, a dla marnotrawnego brata znalazło się cielę. I wyprawiono ucztę, i wszyscy wpatrywali się w powracającego jak dziś goście restauracji w ekrany smartfonów. Ciekawe, czy starszy brat zazdrościł mu tej właśnie uczty, czy raczej hulanek z nierządnicami, na które poszła połowa majątku. A potem artyści namalowali dziesiątki obrazów – na wszystkich był ojciec i klęczący przed nim młodszy syn, a tylko na niektórych gdzieś na drugim planie także jego starszy brat.