Znał to miejsce, jeździł tam w dzieciństwie na letnisko. Tak się wtedy mówiło – letnisko, to była nazwa miejsca, ale i czasu, jakby połączyć „nad morze” i „na wczasy”. Znał tę małą wioskę wśród sosnowo-brzozowych lasów, kilka kilometrów od znanej miejscowości wypoczynkowej. Meandrująca w tych okolicach rzeka na moment się tu prostowała i przy łagodnym brzegu z odrobiną piasku można było bawić się w plażowanie. Utworzono nawet przystań dla kajaków – składała się z tablicy z napisem „Przystań”, kręgu kamieni do robienia ognisk i popsutego kosza na śmieci. Wioska była mała (jakieś dwadzieścia domów), ale przechodziła przez nią szosa prowadząca w kierunku wschodniej granicy, więc mieszkańcy kilku domów przy drodze mieli przynajmniej jedną wielkomiejską atrakcję – spory ruch pod oknami. Pięć gospodarstw i wybudowane dla przyjeżdżających na lato gości przedwojenne drewniane wille rozlokowano w głębi, na leśnym pagórku – tu ruch docierał w postaci lekkiego szumu, o zmierzchu można go było pomylić z bzyczeniem owadów. Dom, do którego jeździł z mamą albo z dziadkiem, wyróżniał się architekturą. Właściwie były to dwa duże, drewniane domy z kilkoma werandami i przybudówkami, połączone dla żartu pomostem na wysokości pierwszego piętra. Taki zadaszony most nad podwórkiem…
Pamiętał to miejsce i od razu je rozpoznał, gdy po pięćdziesięciu latach odwiedzał pobliski kurort i wybrał się na dłuższy spacer leśnymi drogami. W międzyczasie wytyczono tu turystyczne szlaki, dzięki czemu mógł co jakiś czas przeczytać filozoficzny w jego odczuciu komunikat „Tu jesteś”. Dom zobaczył od drugiej strony, nie od drogi, a od lasu, ale i tak od razu go sobie przypomniał. Gorzej mu poszło z górką, którą pamiętał z jednego z trzech przechowanych w pamięci wspomnień tamtych dni – zabawy w chowanego z cioteczną siostrą. Góra na drodze do lasu dziwnie zmalała – okazała się trzymetrowym pagórkiem, jakimś wałem, być może pozostałością okopów z czasów wojny. Za górę mogłaby uchodzić najwyżej w Holandii czy Danii, a i to przy dużej dawce dobrej woli. Podszedł bliżej drewnianego domostwa i wtedy dopadły go dwa niemiłosiernie ujadające kundelki. Ich głos wywabił z zakamarków podwórza gospodarza. Tak go właśnie pamiętał – stare spodnie, flanelowa koszula, kamizelka i czapka maciejówka. Dopiero po chwili przyszła refleksja – to musi być syn, a może nawet wnuk starego. Usłyszał, że po drodze przemknęła akurat karetka. Na sygnale – pomyślał – może to wszystko jest jakimś sygnałem.
Wynajął na tydzień pokój bez wygód, w którym – tak mu się wydawało – mieszkał przed laty. Myć trzeba się było albo bezpośrednio w rzece, albo w wodzie przyniesionej z rzeki. Światło było zepsute – naftowa lampa mogła uchodzić za turystyczną atrakcję. Płacił za pokój śmieszną cenę – widać gospodarz nie potrzebował wiele, piwo i coś do zjedzenia. Jego wymagania wyraźnie jednak rosły, gdy w rozmowie pojawił się temat sprzedaży domu. „Mogę sprzedać za dwa miliony” – chłop powtarzał tę sumę z jakimś dziwnym uporem. Dwa miliony za takie lokum to jednak przesada, nawet w najpiękniejszych lasach. Poza tym nasz bohater nie miał dwóch milionów. Ale dom i tak kupił – kawałek dalej, w lesie. Stara chata do remontu, tyle że prąd był doprowadzony i studnia z dobrą wodą. Namówił żonę, która miała dość pracy w firmie i marzyła o hodowaniu na wsi lawendy albo czegoś podobnego – chciała spróbować życia, o którym w kobiecych pismach można przeczytać w dziale „Ciekawy pomysł na nowy początek”.
Pierwszy rok to była radość urządzania się, remontu, porzucania miejskiego stylu życia. Nowe otoczenie, nowi sąsiedzi, nowe miejsca robienia zakupów. Inny rytm, inne zwyczaje, inne przyjemności. Polubili spacery po lesie, czytanie przy kominku, wspólne zbieranie jagód. Ujęła ich atmosfera zabytkowego kościółka, w którym raz w tygodniu ksiądz odprawiał mszę. Byli zadowoleni ze swojego nowego życia, choć były oczywiście minusy, o których na początku nie pomyśleli. Okazało się, że prawie wszystko można co prawda zamówić przez Internet, ale paczkę trzeba odbierać na poczcie w pobliskim miasteczku – czynnej w nieprzewidywalnych godzinach. Do najbliższego teatru jest sto kilometrów, do kina – dwadzieścia, ale grają w nim przez tydzień ten sam film. No cóż – trzeba się było przestawić. Żona uprawiała lawendę, którą w haftowanych woreczkach sprzedawała turystom na wakacyjnych jarmarkach, on zajmował się swoją pracą (powiedzmy, że był tłumaczem literatury amerykańskiej). Czasami ktoś ze starych znajomych przyjeżdżał do nich na weekend, niekiedy tęsknili za miastem. Kilka razy śniły się im tramwaje.
Rower to nie jest w takich miejscach pomysł na zdrowy tryb życia ani sposób na budowanie sylwetki. Rower to jest sposób na dotarcie do sklepu, gdy akurat nie ma samochodu. Tak się zaczęło, ale szybko potoczyło się w inną stronę – turystyczną, a potem sportową. Najpierw jeździł 10, potem 20, potem 40 kilometrów – pięknych tras wokół nie brakowało. Potem zaczął też biegać, pływać w rzece i ćwiczyć na przyrządach uruchomionej w ramach jakiegoś unijnego projektu siłowni w środku lasu. W końcu odkrył wypożyczalnię kajaków, której wkrótce stał się stałym klientem. Wypracował sobie codzienny rytuał: rowerem jechał w górę rzeki do miasteczka. Wypijał kawę w barze przy przystani, kajakiem spływał z nurtem 20 kilometrów, wracał biegiem przez las, kupował w kiosku gazety i pedałował do domu. Po roku takich ćwiczeń wyraźnie odmłodniał, czuł się zdrowy i silny. Żona nie miała nic przeciwko jego eskapadom, choć nie miała też nic za. Zdołała tylko go przekonać, by zawsze zabierał telefon – na wszelki wypadek, „jeśli coś się stanie”. Zabierał, choć w wielu miejscach w lesie nie było zasięgu.
Tego dnia rzeka była dzika i tajemnicza. Delikatny makijaż z jesiennych liści i mgły czynił ją egzotyczną pięknością. Płynął spokojnie, rozkoszując się samotnością i ciszą. Na rzece ani na brzegach nie było nikogo – jak to o tej porze roku, po sezonie. (Wypożyczalnia w zasadzie też już powinna być zamknięta, ale właściciel przychodził codziennie dla swojego jedynego klienta – bardziej towarzysko niż dla zarobku, zwłaszcza że musiał potem przywieźć kajak z powrotem swoim vanem z przyczepką). Płynął spokojnie, momentami nawet nie wiosłował – pozwalał się nieść leniwemu nurtowi. Za jednym z zakrętów zobaczył dwóch młodzieńców płynących pod prąd. Wiosłowali rytmicznie, z dużą siłą i precyzją ruchów. Wyglądali na wyczynowców – pod prąd płynęli szybciej niż on w dół rzeki. Gdy go mijali, poczuł się jakby wyzwany na pojedynek. Często żartował sam z siebie, na różne sposoby parafrazując tytuł powieści Hemingwaya – zawsze w momentach, gdy popisywał się (nawet przed samym sobą) dobrą kondycją. Dlatego kilka razy machnął wiosłem z tej samej strony i ustawił kajak pod prąd. A potem rozpoczął pościg. Pracował wytrwale i nawet udawało mu się nie tracić dystansu. Zmęczą się i wtedy ich dogonię – pomyślał i nagle poczuł ból w piersiach. Z trudem dopłynął do brzegu, położył się na piasku i ciężko oddychał. Ostatkiem sił zadzwonił do żony, zdążył powiedzieć „nad rzeką, serce”, a potem przed oczami zrobiło mu się ciemno. Pod powiekami zobaczył film – kilka pierwszych scen rozgrywało się na letnisku.