Na koncercie, na chrzcinach, na ślubach, w muzeum, na wycieczce – wszędzie ludzie z aparatami. Zawodowcy i amatorzy, z długimi obiektywami i z komórkami bez obiektywów. Cykają, pstrykają, kadrują i wchodzą w kadr. W muzeum obejrzałbym słynny obraz, ale oglądam pozujące do zdjęcia Japonki na tle słynnego obrazu. Na szczęście w sąsiedniej sali stoją mniej słynne rzeźby, którym można przyjrzeć się z bliska. Na kameralnym koncercie skupiłbym się na muzyce, ale słyszę odgłosy migawki. Fotoreporter chce zrobić portrety członkom zespołu, więc jedzie seriami – wtedy zawsze któreś ujęcie jest ciekawe, któraś mina natchniona albo śmieszna. No cóż, taką ma pracę. Nawet mi ten odgłos tak bardzo nie przeszkadza – traktuję go jak dodatkowy instrument perkusyjny. Ale panią obok ten odgłos wyraźnie denerwuje – patrzy z dezaprobatą, głową kręci, chętnie by fuknęła, ale przecież chodzi jej o to, żeby było cicho, więc dusi w sobie to fuknięcie.
Ale zaraz, zaraz. Przecież w aparatach cyfrowych migawka otwiera się elektronicznie, a nie mechanicznie – skąd zatem te odgłosy? Czytam o tym w Internecie i okazuje się, że to udawane, że dźwięk tylko imituje klasyczną migawkę. Taki żarcik? Oldschoolowa stylizacja? A może sentymentalne przywiązanie do tradycji? Okazuje się, że nie. Na stronie Sony czytam, że dźwięk można wyłączyć, ale wtedy trzeba szczególnie uważać na prywatność fotografowanych osób. Czyli dołożyli ten odgłos jako ustawienie podstawowe, żeby chronić ludzi przed fotografowaniem ich z ukrycia. Czuję w tym jakąś unijną regulację. Na szczęście (na razie) można to wyłączyć, inaczej na przykład plenerowe zdjęcia ptaków byłyby trudne. No chyba że zdjęcia głuszców w godowej fazie szlifowania…
A zatem z aparatami jest jak z samochodami elektrycznymi. Najpierw była mowa, że trzeba je wprowadzić, bo mniej będzie hałasu w miastach, a potem się okazało, że hałasu jest za mało – że jest za cicho i ludzie wpadają pod sunące bezgłośnie auta. Dołożono więc nagraną pracę silnika (od roku jest to już obowiązkowe) i teraz samochody elektryczne udają, że warczą. Fajnie, że te odgłosy wgrywają, bo przecież przepis mógłby kazać kierowcy robić: wrrrr… tak się jeździło w przedszkolu zabawkowymi autkami. Dawno temu. Jeszcze dawniej przed samochodem biegł wynajęty człowiek i ostrzegał przechodniów, krzycząc UWAGA! To by załatwiło problem bezrobocia, a jednocześnie spowolniło ruch, niepotrzebni byliby leżący policjanci. Stojący (przy drodze) zresztą też nie.
Kiedyś jedynym urządzeniem wydającym ostrzegawcze dźwięki był czajnik z gwizdkiem. Nie lubiłem tego gwizdania – jakiś garnek z rączką gwiżdże na mnie jak na psa, a ja lecę na każde zawołanie. Nie zakładałem gwizdka. I co? Spaliłem chyba tylko dwa albo trzy czajniki. Coś za coś – spokój kosztuje. Teraz na szczęście mam czajnik elektryczny, który sam się wyłącza. A no przecież… były jeszcze budziki, choć w ich przypadku wydawanie drażniących odgłosów trudno uznać za dodatek. Tych też nie lubiłem, więc wykształciłem w sobie umiejętność budzenia się o dowolnej, ustalonej wieczorem z sobą samym porze. Nic mi rano nie terkocze, za to śpię nerwowo. Coś za coś. No i nie słyszę nakręcania budzika – ten dźwięk akurat bardzo lubiłem. Mógłbym nakręcać sobie budzik i wystawiać go do ogrodu, ale to byłaby przesada. Chyba.
No to przejdźmy do puenty, znajdźmy w tym wszystkim jakąś metaforę. Taki aparat z dołożonym dźwiękiem migawki swoim działaniem przypomina mi politykę. Może jest to aparat partyjny? Nie chcę powiedzieć, że politycy nic nie robią. Coś tam robią, jakimiś zdarzeniami zapełniają karty naszej pamięci. Ale większość energii idzie na ten udawany odgłos migawki, na ten medialny szum, na to pstrykanie w nos konkurencji.