Kupiłem sobie buty. Eleganckie, skórzane, włoskie. Raczej nie moja półka cenowa, ale akurat była wyprzedaż i buty z niemiłosiernie drogich przeceniono na bardzo drogie. A co tam! – pomyślałem. – Na co dzień chodzę w przetartych adidasach, to od święta mogę sobie pozwolić na trochę luksusu. Niech zatem będzie święto – Międzynarodowy Dzień Buta! Z tej okazji… zresztą, jak mówi przysłowie: Na butach i na diamentach dla żony nie warto oszczędzać. Nie ma takiego porzekadła? Na pewno gdzieś na świecie jest. A jeśli naprawdę nie ma, to należy je czym prędzej wymyślić. O, już wymyśliłem.
Jakoś tak się składa, że moją uwagę przykuwają zawsze najdroższe rzeczy. O, fajna marynarka – zauważam, mijając sklepową wystawę. Spojrzawszy na cenę, zaczynam z niedowierzaniem kręcić głową. Ładna sofa – pokazuję żonie obrazek w internecie. – Rzeczywiście, a ile kosztuje? Sprawdzam i ze zdziwieniem liczę zera. Może po prostu mam dobry gust. Jak myślisz, najdroższa?
Przy kupowaniu butów śmieszna historia. Pani sprzedawczyni była chyba prymuską na wszystkich szkoleniach z marketingu i postępowania z klientem, bo rach-ciach omotała mnie i puściła w skarpetkach (a raczej ze skarpetkami…. w rękach). – Jeśli już ma pan takie ładne buty, to przydałyby się do nich skarpetki. Przecież nie założy pan do eleganckiego obuwia bawełnianych skarpet z przetartymi piętami. Polecam te z jedwabiem. – No niech będzie – szare i granatowe poproszę. Przy płaceniu okazuje się, że skarpetki nie są tanie. Nie są nawet przecenione. Sześć dych za parę – wydaje się dużo, ale skoro stać mnie na buty… – Dam panu zniżkę – mówi sprzedawczyni z prawie niewyczuwalną ironią w głosie (a może to mój głos wewnętrzny). W domu studiuję paragon fiskalny. Rzeczywiście, jest zniżka – dwa złote, po złotówce za skarpetkę. Mało? Gdyby taki rabat dawali na ryneczku, skarpety byłyby darmo.
A zatem kapitał ulokowałem w skarpetach. Ale przecież ważniejsze są buty, może nawet najważniejsze. Gdy coś zrozumiemy, pojmiemy sytuację, mówimy: Aha, takie buty! Jakby to but określał świadomość. Swoją drogą po angielsku but czyta się bat (słynny film w angielskich kinach powinien być grany pod tytułem 200 par batów). Bat określa świadomość konia. Ale, ale… but, but…
Kiedyś rozmawiałem z doświadczonym aktorem o przygotowywaniu roli. Twierdził, że podstawą są buty. Jeśli aktor dostanie odpowiednio uszyte obuwie, od razu określi to jego sposób chodzenia. A sposób chodzenia wpływa na sposób siadania, zachowania się, mówienia. Gdy ktoś włoży oficerki, nie zagra postaci, która mieszka w szeregowcu. Od razu jakichś pańskich manier nabierze i na ordynansa zacznie wołać, by mu pomógł zdjąć buty. Gorzej, że gdy mu te buty zdejmie, aktor traci całą pańskość. Właściwie to reżyser nie musi na próbach nic tłumaczyć – wystarczy, że wszystko omówi z pracownią szewską. Postaci stworzą się same, usta same składają się w słowa. Ja po założeniu włoskich butów zacząłem nagle pić espresso, śpiewać neapolitańskie pieśni, a do żony mówić Cara mia.
Tak więc chwilowo jestem klasycznym mieszkańcem włoskiego buta. Ale nie potrwa to długo. Jesienne deszcze, błoto na gruntowych drogach, a potem sól sypana na chodniki zrobią swoje. Buty stracą fason, nie będzie sensu ich pastować. Zacznę przydeptywać pięty, wkładać bez rozsznurowania. Wiosną będą już swojsko skoślawione, prawdziwsze…