– Ech, ta nasza pani Marzenka… najpiękniejsza kobieta w mieście.
– W mieście? Najpiękniejsza w Europie.
– A ty akurat widziałeś dużo kobiet z Europy. Za granicą byłeś tylko w telewizji. Ale nie powiem, pani Marzenia niczego sobie.
Bywalcy naszej osiedlowej galerii alkoholi wpatrywali się w nią jak w obrazek, jak krytycy sztuki w obraz podczas wernisażu. Brakowało im tylko kieliszków wina w dłoniach. Woleli tanie piwa, które sączyli na ławeczce za sklepem. Nikt się specjalnie nie czepiał, mimo tabliczki „Zakaz spożywania alkoholu w sklepie i jego obrębie”. Czy ławeczka była „w jego obrębie”? Zdania były podzielone, ale Mecenas uspokajał, że w razie czego obroni ich w sądzie.
Taka galeria alkoholi to bardzo demokratyczne miejsce. Biedniejsi wpadają tu po piwo albo ćwiartkę, klasa średnia po wina ze średniej półki, krezusi po dziesięcioletnią whiskey czy bourbony ze złotym medalem. Są też likiery dla emerytów, czekoladki dla dzieci (gdyby komuś podczas zakupów przypomniało się o czekających w domu pociechach), jest nawet regalik z prasą dla miłośników krzyżówek. Dla wszystkich dodatkowo w bonusie – widok pani Marzenki, którą właściciel zatrudniał jako żywy element marketingowy. Bez dwóch zdań przyciągała klientów, niejeden popadł przez nią w alkoholizm. Do tej grupy nie można jednak zaliczyć Mecenasa, który choć przychodził codziennie i kupował najdroższe wina, w gruncie rzeczy pił niewiele. Zapasy w jego piwniczce rosły, a on sycił się widokiem Marzenki i snuł ambitne plany miłosnych podbojów.
Wszyscy w sklepie nazywali go Mecenasem, co było zgodne z wykonywaną przez niego profesją. Po raz pierwszy przyszedł do sklepu w towarzystwie jakiegoś elegancko ubranego pana. Akurat była dłuższa kolejka, więc ich rozmowę słyszało szersze grono. Facet w garniturze zwracał się do Mecenasa „panie mecenasie”, co nie uszło uwagi bywalców. Tekst „Panie mecenasie kochany, pożyczy pan na piwo?” stał się wkrótce najpopularniejsza frazę w lokalnej sieci społecznych kontaktów. Mecenas przychodził prawie codziennie, zawsze podczas zmiany, na której dyżurowała Marzenka, i kupował coś z górnej półki. W przenośni i dosłownie, albowiem na najwyższej półce stały wina najrzadziej wybierane ze względu na cenę – francuskie burgundy i chablis grand cru, kilka szczepów izraelskiego Yardena i włoskie Barolo. Wybierał któreś na chybił trafił, a wtedy pani Marzenka przystawiała do regału drabinkę i wszyscy mogli podziwiać jej niesamowite nogi i pupę. Dlatego Mecenasa często przepuszczano w kolejce – niby z uprzejmości.
Barokowi poeci opisaliby Marzenę serią wyszukanych porównań, dla każdej części ciała znajdując odpowiedniki w świecie przyrody lub astronomii. Dziewiętnastowieczni powieściopisarze realiści (a także Marcin Andrzejewski) poświęciliby opisowi jej wyglądu trzy czwarte strony, przedstawiając fryzurę, typ sylwetki, szczegóły stroju, kolor oczu. Jakie oczy miała Marzena? Piwne? Zielone? Powiem tylko, że jej uroda miała w sobie coś wschodniego – nie w sensie chińsko-japońskim oczywiście, ale słowiańskim. Taka kresowa piękność, do której wzlatują sokoły. Z jakąś tatarską chyba domieszką w rysach – wyraziste kości policzkowe i lekko skośne oczy. Długie włosy upinała w koczek, puszczając wolno dwa kosmyki. Długa, delikatna szyja, pełne piersi rysujące się pod zapinanymi na guziczki bluzkami i tak dalej…
Zatem Mecenas się zakochał. Kupował te wina i czekał.
– Co dzisiaj dla pana? Jak zwykle wino?
– Tak, wszystko jedno, ja przecież tylko dla pani. Może kiedyś wypijemy je razem?
– Nie piję alkoholu, a już na pewno nie z klientami.
Innym razem próbował zaprosić ją do teatru. Albo do kina. Albo na spacer. Zawsze jednak kończyła późno albo spieszyła się do domu. Była niedostępna. W dodatku znudziło jej się to ciągłe wchodzenie na drabinę i pewnego dnia zmieniła rozmieszczenie towaru. Na górnej półce pojawiły się jakieś smakowe wódki ziołowe i koniaki, drogie wina stały teraz za plecami Marzenki. Gdy wszedł Mecenas, obróciła się w ich kierunku i z zapraszającym gestem powiedziała:
– Proszę, teraz będzie mógł się pan lepiej przyjrzeć.
Mecenas trochę się zmieszał, ale wzrok skierował w dobrze znane rejony.
– Może spróbuję tego węgierskiego likieru w kulistej butelce…
– To może ja jutro przyjdę w sukience i nie włożę majtek. Wtedy pan kupi cały sklep i będzie wreszcie spokój.
– Przepraszam, nie chciałem pani urazić. Po prostu lubię na panią patrzeć. Bardzo.
Następnego dnia przyniósł kwiaty, przeprosił. Przez jakiś czas nie próbował zagadywać. Kupował cokolwiek, dosłownie tak mówił: „Poproszę cokolwiek”. Czasami nawet nie zabierał tego, co kupił. Stawiał butelkę na parapecie i wychodził, fundując komuś nieoczekiwaną okazję. Zupełnie jak hipsterzy zawieszający na tablicy w modnych lokalach kawę dla potrzebujących. W końcu zrobiło się jej żal.
– Panie Mecenasie, to naprawdę nie ma sensu. Nie mogę się z panem spotykać…
– Ma pani męża? Nie widzę obrączki.
– Mam trójkę dzieci, które muszę utrzymać i którymi muszę się zająć.
– Lubię dzieci, zawsze chciałem mieć.
– Mam trójkę, każde z innym facetem. Takie moje szczęście w miłości – mogłabym grać w karty na pieniądze. Jeśli nadal chce się pan spotykać, to dodam, że młodszy syn jest niepełnosprawny i że mieszkamy w takiej raczej ruderze.
Tym razem Mecenas zabrał swoją butelkę.
A potem nie pojawiał się przez miesiąc. Wrócił w piątkowy wieczór, gdy w sklepie była największa kolejka. Nie czekał, podszedł do lady i na szklanej podstawce z wtopioną reklamą papierosów położył pierścionek.
– Wiem, że to jest zakończenie jak z wenezuelskiej telenoweli, ale czy wyjdzie pani za mnie?