Podczas przeprowadzki odnalazłem swój stary, srebrny budzik. Przywróciłem go do łask i teraz wieczorem nakręcam specjalną nakrętką w kształcie kluczyka. Kilka obrotów w lewo (przeciwnie do ruchu wskazówek) i zegar zaczyna rytmicznie pomrukiwać. Dobrze mi się śpi przy tym tykaniu, fajnie też się nakręca staromodny mechanizm. Jestem niczym klucznik Gerwazy, który dręczył kluczem zegary każdego wieczora. Tak się czuję, jestem nakręcony na nakręcanie. Przypomina mi się powtarzający się obrazek z dzieciństwa. Ojciec przed snem nakręcał budzik – najpierw mechanizm zegara, potem ustawiał dzwonienie na wpół do szóstej (do pracy chodził na siódmą). Kręcił i kręcił, a potem stawiał sobie budzik koło łóżka, żeby rano szybko go wyłączyć. Taki wieczorny rytuał – jeden z elementów rytmu dnia.
Mój srebrny budzik marki Adler ma okrągłą tarczę z dużymi, szeryfowymi cyframi, strzałkowate wskazówki, na górze srebrne uszy dzwonków, ma nawet mały sekundnik z osobną tarczą: 60, 15, 30, 45. Z tyłu ma dwa kluczyki do nakręcania i dwa pokrętła do ustawiania – godziny aktualnej i godziny, na którą zamawiamy budzenie. Dźwięk dzwonka terkotliwy, dość głośny – budzi wszystkich w domu i co wrażliwszych na dźwięki sąsiadów. Ale nie nastawiam dzwonienia – i tak sam z siebie się budzę, o której chcę. Pociąg o 4.20? Proszę bardzo – wstajemy o 3.30. Ale nakręcam…
Oczywiście mam też elektroniczny zegar z budzikiem, czas wyświetla mi komputer, radio i stacja pogodowa. Ale wyłączam im tryb czuwania, wyjmuję baterie, chowam, wynoszę do kuchni. Na razie stawiam na sprężyny, ale być może powrócę do klepsydry – niech czas się przesypuje, miło popatrzeć. Niech czas mruczy do snu – miło posłuchać. Jest jeszcze aspekt ekologiczny. Nakręcanie nie kosztuje, nie zużywa energii elektrycznej, nie wyczerpuje baterii. Mój budzik połączony z termometrem potrzebuje dwóch paluszków na cztery miesiące. Niby niewiele, ale pomnóżmy to przez te miliardy ludzi codziennie wstające do pracy. A budziki to dopiero początek… Właściwie już wszystko mamy na prąd, jakby jakikolwiek ruch był problemem. Gdzież te nakręcane samochodziki, gdzie kolejki na kluczyk? W kuchni młynek do kawy na prąd, nawet pieprzniczce do mielonego pieprzu trzeba wetknąć baterie. Baterie do zegarka, do pokojowej wagi, do latarki, do światełka w rowerze. Maszynka do mięsa – oczywiście na prąd, wyżymaczka – to się teraz nazywa odwirowywanie. Woda wyciągana ze studni wiadrem na łańcuchu? Od tego są pompy.
Tak sobie myślę i wyliczam, jak wiele rzeczy było kiedyś napędzanych siłą mięśni, jak wiele rzeczy działało na korbkę. Nawet samochody tak się uruchamiało. I telefony, i sklepowe kasy, i patefony. Mam jeszcze w komórce ręcznie napędzaną wiertarkę. Liczydła – dawne kalkulatory – też potrzebowały paluszków, ale tych ludzkich, prawdziwych. A gdy potrzebna była większa siła – można było jakąś maszynę podłączyć do kieratu, w którym chodził koń. Albo do płynącej rzeki, która mieliła, co było do zmielenia. Albo cięła, co było do przecięcia. Całe to gadanie o odnawialnych źródłach energii zakłada, że wszystko nadal będzie na prąd, inne będą tylko źródła tego prądu. Tylko że te inne źródła wymagają inwestycji, materiałów, surowców, recyklingu, wymagają też energii. A praca mięśni wymaga tylko trochę jedzenia. Ale współczesny człowiek woli życie na baterie. A gdy już utyje – kupuje sobie urządzenie do modelowania sylwetki. Pulsacyjna fala elektromagnetyczna stymuluje skurcze mięśni…
Dzień bez papierosa, dzień bez samochodu. A dzień bez prądu – dalibyśmy radę? Taki challenge wymyśliłem.