Byłem wczoraj na procesji, jak nakazuje tradycja, a i osobiste upodobanie. Lubię procesje na Boże Ciało, lubię te lekko kiczowate dekoracje wzdłuż trasy, te kościelne sztandary, kadzidło, zabierane do domu brzozowe witki z ołtarzy. Lubię ten tłum klęczący na ulicy i modlący się średniowiecznym hymnem „Święty Boże” i lubię śpiewane na koniec „Te Deum”, choć nie mogę zapamiętać jego kilkunastu zwrotek. Lubię, więc chodzę. I chodzę, więc jestem, jak by powiedział filozof. Może za bardzo obserwuję, a za mało uczestniczę, ale taka już moja uroda. Wątpliwa nieco.
Zatem chodzę, obserwuję i co widzę? Widzę, że trasa procesji się skróciła. Ołtarze nadal cztery, ale odległości miedzy nimi coraz krótsze. Ot, tyle co do pierwszej przecznicy. Tam w prawo, jeszcze raz w prawo i jeszcze raz i niedługo jesteśmy z powrotem przy kościele. Aż by się chciało jeszcze jedno okrążenie zrobić, choć gorąco i kurz nogami wiernych wzniecony w gardle drapie, w nosie kręci. Zatem czemu tak krótko? Pierwsza odpowiedź, że za gorąco, że starsi ludzie mdleją, że małe dzieci się męczą, że ubrani w garnitur panowie się pocą, że sztandar nieść ciężko w upale. Ale przecież procesji nie trzeba robić w południe, można by o rześkim poranku wyruszyć i dawnym zwyczajem granice parafii obejść albo chociaż ze trzy kilometry zrobić. Ruch wtedy mniejszy i mniej by się na ulicach zamieszania robiło. Tyle że ołtarze trzeba by dzień wcześniej naszykować.
Odpowiedź druga – nie chcemy przeszkadzać. Zarzuca się Kościołowi tryumfalizm i bratanie z władzą, no to my tu boczkiem, skromnie, żeby zmotoryzowanych mieszkańców osiedla nie drażnić. Jeszcze jakiś reportaż ktoś nakręci albo w mediach społecznościowych zdjęcia oczekujących na przejazd samochodów zamieści. Albo będzie miał pretensje, że mu w dzień wolny pod oknami ktoś śpiewy urządza. Nie wiem, czy tak właśnie myślał proboszcz, planując trasę procesji. Mam nadzieję, że nie. No bo z jakiej to niby okazji ma ten ktoś dzień wolny, co? Z jakiej okazji po robotniczo-patriotycznej majówce ma równie przyjemną czerwcówkę? No to niech nie marudzi…
Odpowiedź trzecia – to ksiądz jest słabowity, starszy wszak, schorowany może. Nie dałby rady daleko iść, a na papamobile go nie stać. Albo to ci od niesienia flag poprosili, albo zabrakło kwiatków do sypania. Słowem – wystąpiły jakieś obiektywne trudności. I od razu odpowiedź czwarta, być może najbardziej godna zastanowienia. Skracamy trasę, żeby więcej ludzi przyszło. Może niektórzy nie uczestniczą, bo wysiłek za duży, bo się im nie chce, bo zmęczeni, bo chcą odpocząć. A jak im ułatwimy, to może przyjdą. Mam wątpliwości, bo może właśnie tym bardziej nie przyjdą. Dziś wszędzie tyle ułatwień, tyle pomocy, że w religii raczej utrudnień poszukujemy. Przynajmniej niektórzy. Bo inni owszem – szukają udogodnień. Widziałem panią, która wzięła ze sobą sekator, by łatwo odciąć brzozową gałązkę z drzewka dekorującego ołtarz. Być może ludzie zaczną niedługo zabierać na procesję elektryczne hulajnogi i przenośne parasolo-klęczniki, za to inni wymyślą ekstremalną procesję. Tak to już jest – w czasach, gdy wielu nie potrafi przebiec kilometra, niektórym nie wystarcza pływacko-rowerowo-biegowy maraton. Muszą go pomnożyć przez dziesięć. Wyobrażacie sobie? Procesja się zapętla i przechodzi wokół osiedla dziesięć razy. Albo dwadzieścia i wtedy musiałbym po cichu dyktować ten felieton jakiemuś elektronicznemu asystentowi.
PS. Ciekawe, kiedy powstaną firmy oferujące profesjonalną obsługę procesji: zabezpieczenie trasy, dekoracja, szybkie składanie ołtarzy, profesjonalny sprzęt nagłaśniający, maszyna do sypania kwiatków.