W podstawówce mieliśmy narysować świat w roku 2000. Na obrazkach wielkimi stadami latały kosmiczne pojazdy, ludzie przemieszczali się ruchomymi chodnikami, a dachy domów przykrywały szklane kopuły. Z podobną trafnością i swobodą w swym najnowszym filmie przyszłość przewiduje Bodo Kox, polski reżyser kina niezależnego, który od pewnego momentu stał się polskim reżyserem kina komercyjnego. Jego Człowiek z magicznym pudełkiem niedawno wszedł na ekrany polskich kin. Akcja rozgrywa się w roku 2030, ale też w roku 1952. Retrospekcje? Nie, podróże w czasie dzięki podrasowanemu przez polskich inżynierów radiu.
Polski film science fiction prawie zawsze musi być antyutopią – tak było z filmami Szulkina, tak było z Seksmisją. Nie inaczej u Bodo Koxa: Polska za 13 lat będzie ponurym państwem policyjno-wyznaniowym, należącym nadal do czegoś w rodzaju Unii Wyszehradzkiej. W korporacjach oprócz androidów będą pracować ludzie, których od robotów wcale nie będzie łatwo odróżnić (androida gra znakomity Sebastian Stankiewicz). Pieniądze zostaną zastąpione przez wszczepiane pod skórę czipy z kartami kredytowymi, ale czarny rynek walutowy będzie miał się dobrze. W barach rodem z Misia sprzedawane będą hamburgery w kartonowych pudełeczkach (każda wizja to tylko swobodna układanka znanych elementów), wiele rzeczy będzie nielegalnych…
Czy zatem Człowiek z magicznym pudełkiem jest polityczną satyrą? Próbuje być, tak jak próbuje być futurystyczną wizją, melodramatem, filozoficzną przypowieścią, autotematyczną grą z filmowymi aluzjami i jeden reżyser wie, czym jeszcze. Próbuje być wszystkim naraz, niczym nie jest porządnie. Ma dobre momenty, bywa zaskakujący i zabawny, ale całość rozłazi się w szwach. Poza tym drażni typowy dla polskiego kina słabej jakości dźwięk i sztuczne dialogi, które zwłaszcza w wątku miłosnym zabijają wszelką prawdę psychologiczną. Jak można zakochać się w kimś, kto gada takie bzdury? Nawet jeśli wygląda jak Olga Bołądź i nosi op-artowskie spódnice na zmianę ze skórzanymi spodniami (kostiumy Katarzyny Adamczyk to niezaprzeczalny walor filmu, zwłaszcza stroje do fitnessu w wirtualnej rzeczywistości).
Na festiwalu w Gdyni film dostał nagrodę za najlepszą muzykę. Jej autorem jest Sandro di Stefano, kompozytor, którego reżyser dostał w pakiecie razem z pieniędzmi włoskiego współproducenta. Co ciekawe, muzykę – mimo stosunkowo niskiego budżetu – nagrywała orkiestra. Do tego szlagiery Marty Mirskiej i Kory, wprowadzające klimat dawnych lat i nawiązujące do motywu starych odbiorników radiowych. Kasetowy Grundig jest już takim samym eksponatem muzealnym jak lampowe radia z lat 50. Jak szybko czas leci – w podstawówce był dla nas cudem techniki.
Lepsze jutro było wczoraj – grafficiarze z przyszłości są pesymistami. Pesymistą jest też reżyser, który razem z jedną ze swoich bohaterek czeka na wiatr, co rozgoni ciemne, skłębione zasłony. A tymczasem dość swobodnie snuje analogie między dawnymi i przyszłymi laty, porównując rok 2030 z 1952. Czy rzeczywiście grozi nam stalinizm 2.0, z którego jedyną ucieczką będzie magiczne pudełko? Komuś chyba brakuje wyobraźni – albo Koxowi, albo mnie.
W tym tygodniu polecam:
- koncert „Haydn niezwykły” orkiestry Polish Camerata w Ośrodku Propagandy Sztuki – 3 listopada o 19.00
- spektakl „Atlas dźwięków” w ramach festiwalu Szwalnia.Dok – 4 listopada o 19.00 w Teatrze Szwalnia
- spektakl „Posprzątane” w reżyserii Mariusza Grzegorzka – 3 i 4 listopada w Teatrze Jaracza
- wernisaż wystawy „Grafiki Logosu” – 5 listopada o 12.15 w Duszpasterstwie Środowisk Twórczych
- książkę Michała Hellera „Podróże z filozofią w tle” – nowe wydanie w księgarniach.