Czy mógłbym zająć panu kilka minut? – tak rozpoczynają rozmowę szukający wsparcia aktywiści organizacji pozarządowych albo telefoniczni akwizytorzy. Chciałbym zająć panu kilka minut – tak mógłby powiedzieć komornik, który zbytnio się przejął powiedzeniem „czas to pieniądz”. Być może z rozpędu opieczętowałby dłużnikowi nie tylko budzik, ale nawet zegar biologiczny – jeśli dostałby takie wskazówki. Precedens już istnieje: za niespłacanie grzywny można dostać zastępczą karę aresztu. Ciekawe, czy przeliczniki są waloryzowane wraz z inflacją.
Dosłownie przytoczone powiedzenie rozumieli też twórcy banków czasu. Pomysł zrodził się w Ameryce w latach 80. Prawnik Edgar Cahn stwierdził, że ludzie mogą sobie wzajemnie pomagać (wcześniej też to robili), rozliczając się w większej grupie z poświęconego na pomaganie czasu. Strzyżesz komuś trawnik, wyprowadzasz psa, naprawiasz żelazko albo uczysz go angielskiego (w Ameryce może raczej francuskiego) i na koncie zapisujesz sobie czas, który przepracowałeś. Potem tymi „czasowymi” pieniędzmi możesz płacić komuś, kto wykonuje jakąś pracę dla ciebie. Świetna idea i podobno to nawet działa. Ale widać nie zawsze, bo wkrótce pojawiła się innowacja.
W klasycznym banku czasu każda praca warta jest tyle samo (godzina to godzina), dzięki czemu można się łatwo rozliczać. Ale banki czasu w formule LETS wprowadziły wycenę prac, przyznając za każdą odpowiednią liczbę punktów (także gromadzonych na koncie). Przecież godzina porady prawnej nie może być warta tyle, co godzina grabienia liści – pomyśleli autorzy tej nowej koncepcji, wychodząc z założenia, że przy przeliczniku godzinowym nikt nie będzie chciał wykonywać trudniejszych prac (podobnie byłoby w społeczeństwie, w którym wszyscy zarabialiby tyle samo). A zatem pojawiają się punkty, czyli tak właściwie pieniądze, tylko takie trochę zabawkowe, ważne jedynie w naszym sklepiku. Wracamy do punktu wyjścia?
Może więc pieniądze nie są takim złym wynalazkiem? Czas jako alternatywny środek płatniczy ma – jak widać – wady. Jest jak banknot bez nominału, jak miarka bez podziałki, jak krawiecki centymetr z gumy do majtek. Mało precyzyjne narzędzie. Wiecie, ile jest warta godzina pracy doradcy biznesowego? Dużo. A znanego piłkarza? Bardzo dużo.
Każdy biznesowy konsultant z ugruntowaną pozycją wie, że godzina jego pracy jest przez macierzystą firmę wyceniana na minimum 500 złotych. Taka wiedza może upajać jak kubańskie cygara w podobnej cenie, nawet jeśli konsultant dostaje co miesiąc tylko część obliczonej w ten sposób sumy. Taka wiedza może nieźle komplikować życie. Człowiek, który zna cenę swojego czasu, zaczyna każdą czynność przeliczać na pieniądze: pójście z psem na spacer to nagle 400 zł, wyniesienie śmieci – 80 złotych. Tyle pieniędzy za wyrzucenie śmieci? Nie stać mnie. To już bardziej opłaca się kogoś wynająć. Czołowych managerów stać na najdroższe bilety do słynnych sal koncertowych, ale nie stać ich na zainwestowanie w taki koncert swojego czasu. Wszak z dojazdem to mogą być nawet 4 godziny, czyli przynajmniej 2 tysiące.
Właściwie wysokiej klasy specjalistom nic już się nie opłaca oprócz pracy. Ich problem – można powiedzieć. Ale problem dotyka każdego z nas, nawet tych pracujących za minimalna stawkę godzinową (w 2019 roku 14,70 zł). Czy warto jeszcze hodować pomidory w ogródku? Czy opłaca się cerować skarpetki? Albo sklejać popsute buty? Czy chce nam się nosić je do szewca czy raczej wolimy kupić nowe? W tej sytuacji szewcy stają się już tylko figurami z dramatu Witkacego albo bohaterami piosenki Wędrowali szewcy przez zielony las. Ich przykład pokazuje, że można mieć czas, ale nie mieć pieniędzy, czyli jednak czas i pieniądz to nie jest to samo. Można też mieć pieniądze, ale nie mieć czasu. Mieć jedno i drugie? Wpłacić sobie do banku i odbierać kołacze odsetek? Z nudów dzwonić do samego siebie i pytać: czy mogę zająć panu kilka minut?