Ten film początkowo wcale mi się nie podobał. Słodki koniec dnia nie wydawał mi się ani słodki, ani specjalnie gorzki – jakiś taki bez smaku. Nie podzielałem zachwytów krytyki nad filmem i nad grą znanej aktorki. Przyznam, że wolałem (i nadal wolę) Kasię Smutniak, choć jurorom w Sundance bardziej spodobała się gra Krystyny Jandy. Tak jak jednemu z bohaterów – młodemu egipskiemu uchodźcy, który znał się na matematyce i poezji – spodobała się mimo różnicy wieku grana przez Jandę postać żyjącej w Toskanii polskiej poetki światowej sławy. A może to on spodobał się jej? To kaprys starzejącej się kobiety czy może podświadomie ideologiczna fascynacja odmiennością? Scenariusz filmu Jacka Borcucha może wydawać się niespójny i momentami zbyt publicystyczny, ale stawia kilka ważnych pytań. Coś jednak w tym filmie jest, choć nie wszystko w nim kocham.
Maria Linde (Krystyna Janda) jest noblistką, sławną poetką, która po ogłoszeniu stanu wojennego została na Zachodzie. W pięknej posiadłości pod Volterrą mieszka ze swoim włoskim mężem (Antonio Catania), córką (Kasia Smutniak) i wnuczętami. Winnice, słońce, piękny dom i w zasadzie nic do roboty. Maria przyznaje, że jedynie udaje pracę – tak naprawdę przebiera w zaproszeniach na wieczory autorskie i grymasi przy odbieraniu kolejnych nagród. Być może pisuje jeszcze wiersze, w filmie zacytowany jest jeden – taki sobie. Na potrzeby filmu Jarosław Mikołajewski napisał coś w stylu Szymborskiej, ale tym utworem Nobla by raczej nie zdobył. Być mgłą, która nie wie, czy jest jeszcze ziemią/ czy może już chmurą/ nie wie, bo nie musi/ robi swoje/ i nic innym do tego. Maria Linde też nie wie, kim jest – w roli kulturalnej celebrytki i lokalnej znakomitości coś ją uwiera. A w dodatku Maria się starzeje.
Romans z przystojnym Nazeerem (Lorenzo de Moor) raczej tego nie zmieni – nie ma się co oszukiwać. Maria się w nim kocha? Raczej ucieka od rutyny swojego życia. Albo – co może nawet gorsze – prowokuje tym związkiem mieszczańskie otoczenie, które obawia się emigrantów. Sama będąc emigrantką, ma do współczesnej Europy wiele pretensji o nietolerancję i hipokryzję. Pomoc dla uchodźców oddaliśmy w zarząd mafii – taki zarzut poetka rzuca w twarz kulturalnej publiczności, odbierając lokalną nagrodę. Wygłasza przemówienie, które nie może się spodobać – porównuje w nim zamach terrorystyczny do dzieła sztuki. Czy artystce wolno powiedzieć wszystko? Czy takimi prowokacjami cokolwiek osiągnie? A może wcale nie chodzi jej o emigrantów? Prawdziwe motywacje takich działań bywają niekiedy ukryte… Kryzys małżeński i wywołany skandal mają być może wspólne przyczyny, na pewno mają podobne skutki. Maria przegrywa, krzywdząc życzliwych sobie ludzi w imię, no właśnie – nie bardzo wiadomo w imię czego. Wierności swoim przekonaniom? Artystycznej swobody?
Polityczne rozważania o uchodźcach i kryzysie Europy dostajemy niejako w pigułce w przemówieniu wygłoszonym przez poetkę na uroczystości w Volterze. Gdyby miał to być jedyny temat filmu, wystarczyłoby napisać manifest w stylu Oriany Fallaci. Borcuch obudował go kilkoma metaforycznymi motywami (np. sprawa starych kapci męża – wygodnych, ale tak mało seksi) – czasami literackimi, czasami wizualnymi (ostatnia scena). Ale nadal są to filmowe dyskusje o problemie (multi)kulturowej tożsamości. A co z ludźmi? Co z Kasią Smutniak? Superteam scenarzystów (Jacek Borcuch, Szczepan Twardoch, Marcin Cecko) przestawia postaci na szachownicy i w razie potrzeby poświęca bez żalu. No i te powtórzenia już rozegranych partii – czy naprawdę w każdym współczesnym polskim filmie bohater (bohaterka) musi w końcu trafić do klubu, przy dźwiękach transowej muzyki przejść korytarzem wśród podrygujących postaci do pomieszczenia na zapleczu i tam wciągnąć kokę?
To filmowe przedsięwzięcie przypomina budowanie galaktycznych drużyn piłkarskich. Kupmy najlepszych zawodników, to wygramy Ligę Mistrzów. Producenci zaangażowali wielu zdolnych ludzi. Na przykład zdjęcia robił Michał Dymek, bardzo zdolny młody operator, który seryjnie wygrywał festiwal „Łodzią po Wiśle”. W Słodkim końcu dnia próbował chyba pokazać wszystko, co umie. Nerwowe ujęcia z ręki, steadicam, odjazdy i najazdy, celowe nieostrości. A na dokładkę kilka pięknych pejzaży (czyżby wymóg toskańskiego funduszu filmowego?). Cała seria indywidualnych zagrań i w końcu wspaniały gol – piękne ujęcie rynku i odjazd kamery, który stopniowo przenosi nas w jedną z uliczek. To jest dopiero metafora – poszerzenie planu zacieśnia perspektywę. Tak bywa w Europie starych miast, tu trzeba się skupić na szczególe albo wznieść ponad.