Też was denerwuje to zamieszanie z nazwami rozgrywek piłkarskich? Trzecia liga jest tak naprawdę czwartą, druga jest trzecią, a pierwsza drugą, bo istnieje jeszcze coś takiego jak ekstraklasa. Dlatego żeby być dobrze zrozumianym, trzeba mówić o trzecim, na przykład, poziomie rozgrywkowym. Ale to jeszcze nic w porównaniu z ligami angielskimi, skąd – zdaje się – przyszła ta moda nazewnicza. Tam z Premier League, czyli Premiership można spaść do Championsip, ale też zakwalifikować się do europejskiej Champions League. W związku z tym trzecia liga nazywa się League One, i dalej normalnie, czyli czwarta to druga itd. Ale tak jest od dwudziestu kilku lat, od momentu powstania Premier League w 1992 roku. I właśnie tej najbardziej szalonej i najbogatszej lidze poświęcona jest książka Joshui Robinsona i Jonathana Clegga zatytułowana „Klub”. Brytyjscy dziennikarze sportowi napisali rzecz fascynującą, pełną mało znanych faktów i ciekawostek, ale też odznaczającą się dowcipnym stylem i przenikliwością analiz.
W drugiej połowie lat 80. angielska piłka przeżywała kryzys. Na starych, zniszczonych stadionach było niebezpiecznie z powodu zamieszek i katastrof budowlanych, telewizja nie chciała transmitować meczów, a drużyny grały słabo (nawet tryumfujący do niedawna w Europie Liverpool zaczął przegrywać w pucharach) i mało widowiskowo (angielski futbol polegał na prymitywnej taktyce długich wrzutek w pole karne i ostrej gry). Prezesami klubów byli drobni przedsiębiorcy, a zawodnicy zarabiali ledwie dwukrotność pensji robotnika. Mecze były okazją do wizyty w pubie i do ulicznej awantury dla miejscowych chuliganów. Wtedy to trzech ambitnych właścicieli angielskich klubów zaczęło myśleć o powołaniu nowej ligi. Prezesi Arsenalu, Tottenhamu i Manchesteru United dopuścili do „spisku” Everton i Liverpool i zaczęli zastanawiać się nad secesją. W 1990 mieli już model biznesowy, a także sprzymierzeńców w postaci telewizji kablowych i ludzi z angielskiej federacji. Po długich negocjacjach i zawiłych zabiegach proceduralnych udało im się powołać Premier League. Pierwszy mecz odbył się w sierpniu 1992 roku. Piłka nożna zaczęła wyglądać inaczej.
Ta książka uświadamia nam coś, co dla miłośników piłki nożnej jest dziwnym paradoksem. Nową wersję ich ulubionej dyscypliny pośrednio wymyślili Amerykanie. Otóż David Dein z Arsenalu i Irving Scholar z Tottenhamu byli zafascynowani ligą futbolu amerykańskiego NFL. Dzięki osobistym kontaktom znali tamtejsze stadiony, widzieli amerykańskie widowiska i chcieli przenieść pewne rozwiązania na grunt brytyjski. Rozwiązania marketingowe, finansowe, ale też dotyczące przebiegu samego widowiska. To z NFL, przez Premier League przyszły rzeczy, które dziś uważamy za oczywiste: koszulki z nazwiskami zawodników, numery w rodzaju 42 czy 79, wyprowadzanie zawodników na boisko z wielką pompą, cheerleaderki, wielkie ekrany na stadionach, piętnastominutowe przerwy, a także cała telewizyjna oprawa (animacje z herbami klubów, muzyczka w tle, kilku komentatorów, w tym byli zawodnicy, sposób filmowania przez kilkanaście kamer, pomeczowe studia). Piłka zaczęła być podporządkowana telewizji i wkrótce zaczęła żyć z telewizji. Obecnie (a raczej w chwili pisania książki) rozgrywki są transmitowane do 185 krajów, a opłaty za prawa do pokazywania meczów liczone są w miliardach funtów.
Ma to oczywiście swoje konsekwencje. Wielkie pieniądze to nie tylko wielkie kontrakty dla zawodników i trenerów, to także droższe bilety, zastępowanie normalnych trybun lożami dla VIP-ów, akcje klubów notowane na giełdzie, zawodnicy sprowadzani z całego świata – wszystko to sprawia, że niektórzy kibice nie rozpoznają swoich ukochanych drużyn i ich niegdyś swojskich, choć zaniedbanych stadionów. Futbol stał się rozrywką klasy wyższej, a posiadanie angielskiej drużyny stało się ambicją miliarderów. Arabscy szejkowie, rosyjscy oligarchowie, amerykańscy miliarderzy – każdy, kto nie wie, na co wydawać pieniądze, wydaje je na Premier League. Czy można się dziwić, że angielscy kibice mają zastrzeżenia? Ci z Manchesteru powołali nawet swój niezależny od Amerykanów klub, który zaczął występować w najniższej klasie rozgrywkowej.
Klub jest lekturą fascynującą dla miłośników futbolu, ale oferuje też coś ciekawego miłośnikom czytania. Styl, którym posługują się autorzy, jest równie atrakcyjny jak Match of the day highlights. Robinson i Clegg posługują się ironią i hiperbolą, a przy tym mają niezłe, choć momentami mało subtelne poczucie humoru. O tabloidach piszących o piłce na kilkudziesięciu stronach: Wszystko to dostarcza lektury na cały dzień, a ekscytacja informacjami z Premier League skutecznie konkuruje z doniesieniami z pierwszych stron gazet o ostatnim kryzysie parlamentarnym i tym podobnych bzdetach. O Arsenie Wengerze: Francuz, otoczony aurą profesjonalizmu i mający doktorat z zawodzenia w kluczowych spotkaniach pod koniec sezonu. O kupowaniu zawodników: W pełnych fałszywych uśmiechów rozmowach transferowych, w których wzajemne podchody i zaloty są o wiele bardziej skomplikowane niż w romansach Jane Austen… I tak dalej. Ci goście piszą o piłce niczym Łukasz Bąk w Dzienniku. Gazecie Prawnej o samochodach. Polecam jedno i drugie. No i weekendowe transmisje.