Bezpowrotnie utracona leworęczność, czyli moje pierwsze samobójstwo.
Filozoficzne aspekty tramwaju zgodnie z regułą splotów.
Pan Cogito, barbarzyńca w ogrodzie.
Piotruś Pan Tadeusz. Frazy jak głazy, tytuły jak muły, leżą i opierają się o siebie i nikt nie przejdzie przez nie. Obojętnie. Nie przejdzie obojętnie, albo przejdzie, to zależy od wyrobienia młodzieży.
Do czego zmierzam? Ano do tego, że po pierwsze, pisać cokolwiek łatwo nie jest, a jak komuś łatwo, to pewno jest niebezpiecznym grafomanem. Po drugie, takie czasy, że wszyscy chcą mówić, a mało kto słuchać, wszyscy chcieliby pisać, ale kandydatów do czytania coraz mniej. W dodatku niewidomy dżokej nie widzi przeszkód, czytałem też, że do chodzenia po jaskiniach wyobraźnia jest niepotrzebna, wręcz przeszkadza nadmiar wyobraźni, bo łatwiej wpaść w panikę, łatwiej się usztywnić, wierzgnąć i zaklinować. Człowiek o małej wiedzy może pisać wszystko, co wie, zaś gdy wie się dużo, to o czymże napisać w takim krótkim felietonie z bogatych zbiorów pamięci i erudycji, z potężnych zasobów zapamiętanych tytułów i sentencji? Nęci owies, nęci siano (nie, siana nie ma z pisania). Więc po trzecie zauważmy, że do tej pory nie napisaliśmy nic ciekawego i zaraz Redaktor się na nas zdenerwuje.
I tu niespodzianka! To wszystko jest celowe. Bo po czwarte, kolejne akapity lecą i jak sprawnie pójdzie, to zaraz skończę felieton o mękach pisania, a jak Bóg da, to i zgrabna puenta się trafi, a po piąte i najważniejsze – robię to nie dla siebie, a dla kolegów. Oczywiście, piję wino za kolegów i tak dalej, ale szlachetniejsze wydaje się pisanie dla kolegów. Otóż SNG Kultura w osobie Nadredaktora rada by była z większej liczby tu piszących i z lepszej jakości ich tekstów. Więc po szóste – potencjalni piszący koledzy ośmielą się do potencjalnego tu pisania widząc, że skoro mój tekst poszedł, to i oni, jak się napną i coś wymyślą – to felietonik machną. A po siódme i chyba ostatnie – na tle karygodnego poziomu mojego ich pisanina zda się ekskluzywnym brylantem, błyskotliwym debiutem, odkrywczym spostrzeżeniem rasowego felietonisty.
Oczywiście zaczynając kolejny akapit, zmuszony jestem przyznać, że poziom koledzy mają nielichy, czyta się ich coraz lepiej, pomysły kolegów coraz śmielsze i to mnie nawet w kompleksy zaczyna wpędzać. Ktoś znający mnie powie oburzony – toż to niestosowne ironie tu sadzę, kpię sobie! Nic podobnego, nie mam tylko wiedzy i pojęcia, czy traktować swoją felietonistykę jako formę oddzielną, czy jednak wchodzić w interakcje z kolegami (szkoda, że nie koleżankami, nawiasem pisząc), odnosić się, reagować, a może nawet i chwalić? Rad bym też poznać ich techniki: czy do felietonu potrzebują nieprzespanej nocy, czy kocyka nad stawem, czy też może piszą pokątnie w pracy? Czy co błyskotliwszą myśl zapisują sobie na karteczce z kuchennego stołu, a może nagrywają spontanicznie na smartfona, leżąc już w pościeli, by odsłuchać z bezpiecznego dystansu całej nocy? Może noszą w sobie niewypowiedziany temat latami, może dyskutują o nim ze znajomymi i w ogniu dyskusji wykuwa się myśl warta tekstu dla SNG Kultura? A może o sobie piszą i swoją jakąś intymną przygodę niemiłą przenoszą w uogólnienie na świat cały i jego wilcze prawa?
Wykluwa (wykuwa może?) się następny felieton o obecnie panujących stylach i komponuję go sobie w pamięci, co jest jednak ryzykowne, więc te techniki kolegów rad byłbym poznać. Mnie zdarzyło się wiele razy ułożyć cały niemal felieton w głowie i potem zapomnieć go niemal w całości (uwaga do korekty – powtórzenia celowe). W niniejszym ostanie się tylko to zdanie zasłyszane w reportażu radiowym: „żadne przyjemności nie dawały mi przyjemności”. Poluję na takie smakowite wyimki z rzeczywistości, ale zwierzyna słowna jest strasznie płochliwa. Tak, zgrabna fraza jest jak zgrabna kobieta, bliskie ideału są trzywyrazowe, dostojne niczym imiona i nazwiska mężatek.
Najlepsze tytuły książkowe i filmowe są w zasadzie trzywyrazowe. Mroczny przedmiot pożądania, Opowieść o zwyczajnym szaleństwie, Pociągi pod specjalnym nadzorem (igram tu z Redaktorem), Kawalerskie życie na obczyźnie, Hiroszima moja miłość. Są śmiałkowie dający tytuły dwuwyrazowe i odnoszący sukcesy, ale tylko prawdziwi geniusze zadowalają się jednym porządnym wyrazem. Kanał, Hamlet, Lalka. Prus machnął Faraona, Sienkiewicz nie dał rady z Quo vadis. Ferdydurke, Ślub, Operetka, Kosmos – Gombrowicz z założenia na geniusza pozował. Drodzy Państwo, teraz mnie olśniło – im dłuższy tytuł tym gorsza treść. Np. pozycja Zarys działań lotnictwa radzieckiego w latach 1944-1945 zapewniam – wybitna nie jest. Gdyby autor poprzestał na „Zarys” mogłoby mu wyjść znakomite dzieło o pojemnej tematyce okołohistorycznej, „Zarys działań” – z tego by nawet mógł powstać tomik poezji paradoksalnej, ale zbyt długim tytułem już się umniejszył i utrudnił sobie zadanie.
Wracam do własnego tytułu i szybko się uspokajam. Cztery wyrazy, żadnych konkretów, poziomem felietonu nikt się nie rozczaruje.