Wiele, naprawdę wiele rzeczy może wydarzyć się podczas porannego biegu ulicami miasta. Jak niemal codziennie, wybrałem się niedawno na poranną, dziesięciokilometrową przebieżkę. Scenariusz na początku standardowy: wstawanie, wkładanie stroju, butów, zbieganie schodami w dół i start. Powietrze chłodne, w miarę czyste, ulice prawie zupełnie puste. O rozmaitych korzyściach płynących z biegania już pisałem, między innymi o tym, że bieganie sprzyja myśleniu, toteż się zamyśliłem. I nagle usłyszałem zza pleców dzwonek roweru i głos rowerzysty, który w zdecydowany sposób (nie będę cytował) polecił mi przeniesienie się z ulicy na chodnik. Bieg interwałowy wystarczająco dał mi w kość, nie miałem sił polemizować, skondensowałem zatem swoją odpowiedź do jednego słowa, za to wypowiedziałem je starannie, kładąc akcent na przedostatnią od końca sylabę. Minimalizm formy i maksymalizm treści. Jak za dotknięciem magicznej różdżki cyklista przyspieszył i oddalił się. Ostra reakcja? Wiem. Ale nie jestem cierpliwy ani nie jestem łaskawy, i nie nadstawiam drugiego policzka, kiedy zostanę uderzony w pierwszy. Zaś w sytuacjach, kiedy ulegam przemocy fizycznej bądź psychicznej, stosuję zasadę starszych braci w wierze: oko za oko, ząb za ząb. Dlatego, przypuszczam, trudno będzie mi się przecisnąć przez ucho igielne.
Wróćmy na chwilę do opisywanej sytuacji, bo oto zapaliło się przed rowerzystą czerwone światło i ponownie zrównałem się z nim, stając przed sygnalizacją. Zapachniało draką. Co począć? Obniżyć temperaturę sporu, eskalować? A może uciekać? Stała się rzecz ciekawa, bo interlokutor jakby stracił okazywany przed chwilą rezon, nawet nie odwrócił w moim kierunku głowy. Może się przesłyszałem? Może w ferworze dynamiki biegowej coś umknęło mojej uwadze, czegoś nie dosłyszałem, coś źle odebrałem. Może człowiek w rzeczywistości pytał mnie na przykład, dokąd prowadzi ta droga. A może to ja chciałem go o to zapytać. Żeby rozładować wiszące w powietrzu napięcie, przenieść konflikt w inny wymiar, zagadnąłem: którędy na Kędzierzyn Koźle? Ale nie było reakcji.
Nie o bezczelności i poczuciu moralnej wyższości rowerzystów nad innymi uczestnikami ruchu drogowego chciałem pisać. Intencją moją jest namysł nad naszą kondycją mentalną. Szerzej, nad naszą kulturą. Chciałbym, by przywołane zdarzenie stało się pretekstem do rachunku sumienia. Zacznijmy od siebie. Jesteśmy jak dzieci we mgle, z dumą spostrzegliśmy, że nasz wzrok przesunął się z czubka naszego nosa w dal, ale ciągle nie sięga poza horyzont naszej kadencji. W nieszczerych rozmowach usiłujemy dowiedzieć się, na czym stoimy, gdy nagle dociera do nas, że wdepnęliśmy w grząski grunt pobożnych życzeń. Stawiamy naszym rozmówcom wielopoziomowe pytania pułapki, w które po chwili sami wpadamy. Na wystawnych kolacjach uśmiechamy się do siebie porozumiewawczo, zastanawiając się, jak dotrwać do deseru. Podczas branżowych spotkań snujemy plany, jak się przebranżowić. Gramy znaczonymi kartami, tylko że nasze talie są coraz bardziej odkryte. Nasze porażki i niespełnione ambicje uzewnętrzniamy agresywnym zachowaniem. Walimy na odlew, brakuje nam finezji. Wrzucamy kamyki do niewłaściwych ogródków.
Jesteśmy estetycznymi kabotynami, zachwycamy się tandetną muzyką, egzaltujemy seryjną poezją. Koncertami muzyki klasycznej uświetniamy niedostatecznie świetne wystawy malarstwa. Gromkimi brawami nagradzamy kiepskie pokazy mody. W pisaniu żonglujemy efektownymi metaforami, jak Janusz Chomontek piłką futbolową, gdy jednocześnie w dziecinny sposób kiwają nas zawodnicy z wyższych literackich klas. Chcemy być lubiani, dlatego wygłaszamy opinie wyważone, uśrednione i stonowane. Z chęcią używamy zwrotów: z drugiej strony, ale, i tak i nie, bo lubimy być dialektyczni. Ile to już razy wcielaliśmy się w rolę adwokata diabła. Gdy jesteśmy przyparci do muru logiką faktów, uciekamy się do strategii uników. Odrzuciliśmy hipotezę o istnieniu obiektywnej rzeczywistości i roimy sobie, że dyskusja między nami jest możliwa. Przestaliśmy wierzyć w pokojowe rozwiązanie sporów, w których uczestniczymy (nawet sprawdzona w biznesie metoda win-win nie przynosi oczekiwanych rezultatów). Lubimy przepraszać w imieniu innych i odpuszczać winy nie naszym winowajcom. Do upadłego bijemy się w czyjeś piersi i co sił w nogach staramy się dokopać swoim oponentom, leżąc.
Nawołuję do świętości? Nic z tych rzeczy. Brnijmy i popełniajmy, jeśli już tak bardzo musimy. Kłóćmy się, awanturujmy, dołączmy do plemiennej nawalanki, przekazujmy sobie krytyczne uwagi na ulicy, tylko róbmy to z elementarnym wyczuciem, przyzwoitością i choćby śladowym szacunkiem do siebie. Przestańmy się łudzić, że chamskie zachowanie zawsze będzie nam uchodziło na sucho.
Tekst i zdjęcia – Paweł Kwiatkowski