Idę o zakład, że nawet średnio zaawansowany biegacz zna szczegóły ludzkiej anatomii lepiej niż wszyscy uczeni bohaterowie holenderskiego obrazu razem wzięci. Początek jest na ogół dość banalny i niewinny – po prostu postanawiasz, że zaczniesz biegać. Z różnych powodów – dla zdrowia (słowo-klucz w tej opowieści), dla przyjemności, żeby jak najpóźniej zniedołężnieć na starość (to akurat moja praprzyczyna – serio). Potem naprawdę się w to wkręcasz i… skręcasz kostkę, naciągasz lub nadrywasz mięsień, łamiesz kość, popadasz w anemię – można wymieniać w nieskończoność. No i wtedy dopiero się zaczyna… Niczym kultury najżwawszych bakterii rośnie twoja wiedza o ludzkim ciele, zdobyczach medycyny, w tym psychiatrii i psychologii – bo w bieganiu mózg i psychika potrafią dokonać czasem więcej, zarówno in plus, jak i in minus, niż wszystkie, nawet najlepiej wytrenowane mięśnie razem wzięte.
Przede wszystkim bardzo szybko poszerzasz słownik o nazwy szczegółów anatomicznych większości przeciętnych śmiertelników zupełnie obce: dowiadujesz się np., gdzie są różne ciekawe, wcześniej nieznane Ci mięśnie – brzuchaty, płaszczkowaty, półbłoniasty, krawiecki, przywodziciel, zginacz, wraz z określeniami żargonowymi typu „czwórki” czy „dwójki” (akurat w tym przypadku nie chodzi o zęby). Po jakimś czasie doskonale orientujesz się także w terminologii opisującej dowolnie wybrane uszkodzenia – w przeróżnych entezopatiach, zwapnieniach, osteofitozach, zwłóknieniach. Czasem wkradnie się nawet odrobina poezji („odcinkowy ZWIEWNY śródkostny obrzęk szpiku dystalnego”), innym razem robi się groźnie – szczególnie kiedy samemu próbuje się zrozumieć „co artysta (opisujący rezonans) chciał przez to powiedzieć”. I w ten oto sposób przekonujesz się, że sformułowanie „wyraźniejsza demarkacja”, które doprowadza cię na skraj rozpaczy, bo myślisz, że to, co miało się zrosnąć, jeszcze bardziej się złamało, oznacza coś zupełnie odwrotnego – ale „weekendu rozpaczy” między samodzielną próbą analizy a fachową interpretacją przez lekarza do końca życia, nie tylko tego biegowego, nie zapomnisz…
Odkrywasz również bardzo interesujące zależności – że np. ból w biodrze może mieć swoją genezę np. w dużym palcu stopy. I że taki choćby najzwyklejszy w świecie pośladek to bardzo skomplikowana machina, która składa się m.in. z mięśni: wielkiego, małego i średniego. Ktoś ci też przy okazji uświadamia, że trzeba mieć naprawdę wybitne szczęście i talent, żeby sobie ten ostatni uszkodzić i że… Tak! Ty ten talent akurat właśnie posiadasz, bo udało ci się ów mięsień dość poważnie naderwać („Ale jak pani to zrobiła?!”). Orientujesz się przy okazji, jak wiele jest w twoim organizmie przeróżnych części niezamiennych, które mogą się co chwilę popsuć – ekstremalnie zajeżdżony egzemplarz Renault Laguny z niezapomnianej generacji nie bez powodu zwanej „królową lawet” wyrasta przy tobie na ikonę bezawaryjności…
Poznajesz także inną smutną prawdę – że Achilles to wyjątkowo wrażliwa i chimeryczna istota. Choć o tym (na razie?) wiesz tylko ze słyszenia – z pełnych goryczy licznych opowieści innych biegaczy, bo twój póki co zachowuje się podejrzanie przyzwoicie. Za to o tym, że masz ponadstandardowo posklejane powięzi (których istnienie w twoim poprzednim, niebiegowym życiu też jakoś uszło twojej uwadze), dowiadujesz się już na własnej skórze, a dokładnie – kiedy ktoś ci te twoje „monolity” próbuje manualnie porozklejać. Odkrywasz też przy okazji, że tak ogólnie, nie tylko na odcinku powięziowym, twoje ciało ma wyjątkowy dar do generowania w trakcie oraz po bieganiu licznych spięć i napięć, które potem łączą się solidarnie… w bólu.
Wkrótce znasz całą masę przeróżnych metod terapeutycznych i zabiegów, chodzisz czasem z dumą z ponaklejanymi na różnych częściach ciała kolorowymi taśmami zwanymi „tejpami” (taki sportowy szpan – w telewizji na różnych mistrzostwach też z takimi biegają), dajesz wbijać w siebie igły, gwoździe oraz… katy (narzędzie tortury o równie wdzięcznej jak sama nazwa definicji: „rodzaj noży do »siekania« i uciskania ciała w fizjoterapii”). Z własnej, nieprzymuszonej woli pozwalasz traktować się prądem, laserami oraz mrozić. Do tego poszerzasz znacznie grono znajomych – o licznych fizjoterapeutów, podologów, fizjologów, diagnostów-specjalistów od USG, RTG, MRI, na ortopedach (co ciekawe – tych jest zwykle proporcjonalnie najmniej) kończąc. Kontakt jest z reguły pielęgnowany, podtrzymywany i dość regularnie odświeżany, bo widujecie się (niestety) od czasu do czasu. Na szczęście w większości to jednak wyjątkowo sympatyczni ludzie. Po jakimś czasie możesz też swobodnie wdawać się w fachowe pogawędki z większością lekarzy i farmaceutów – biegle żonglując nazwami, składami i dawkami licznych suplementów i leków, które mają albo zapobiegać, albo leczyć, albo pomagać w powrocie do stanu sprzed uszkodzeń, które to z taką konsekwencją i uporem godnym lepszej sprawy pracowicie kolekcjonujesz.
Poznajesz też okrutną prawdę o swoim organizmie – że potrafi zachowywać się w stosunku do ciebie jak ostatnia łajza, szuja i przede wszystkim oszust. I że co do zasady słuszna, nie tylko w bieganiu, reguła „należy słuchać swojego organizmu” w twoim dość podobno jednak wyjątkowym przypadku działa raczej wybiórczo i losowo. Bo ten drań notorycznie kłamie, np. sprytnie zataja, kiedy dzieje się coś naprawdę złego, trzymając to w tajemnicy niemal bezobjawowo aż do samego końca, czyli momentu, kiedy owo coś się już zupełnie urwie lub pęknie. I odwrotnie, z drugiej strony umie spektakularnie histeryzować – np. szarpiącym, godnym co najmniej właśnie urwania się czegoś bólem sygnalizować jedynie delikatny stan zapalny lub lekkie naciągnięcie. Przy tak perfidnej polityce (dez)informacyjnej trudno oczekiwać innych efektów niż… nawracających defektów. A kiedy te ostatnie wykluczają cię co jakiś czas na jakiś czas z biegania, na początek zawsze płaczesz jak dziecko, któremu ktoś zabrał ukochaną zabawkę. Po wstępnej fazie wściekłego tupania nogami i wyrzucania z siebie pytań w stylu „dlaczego ja?” i „dlaczego teraz?” (kontuzje mają niebywałe wyczucie i złośliwie zawsze przychodzą u szczytu formy, przed najważniejszym startem lub w czasie najlepszej do biegania pogody) wchodzisz w wyjątkowo ciężki dla otoczenia, właściwy osobom głęboko uzależnionym etap ze wszystkimi, wręcz książkowymi objawami syndromu odstawienia.
I dlatego, kiedy – po jednym z tego typu przymusowych „odwyków” – słyszysz od lekarza słowa „wszystko ok, może pani wracać do życia” (wiedział, co mówi…) z gabinetu wychodzisz…, właściwie wylatujesz jak na skrzydłach. I znowu z płaczem, ale tym razem ze szczęścia. Bo zmartwychwstajesz. Aż do następnej kontuzji – która ponownie stawia cię, przynajmniej mentalnie, w pozycji obiektu zainteresowania doktora van der Meera i jego towarzyszy. A Twoja wiedza na temat anatomii – znowu się poszerza.
Fot. Michiel Jansz van Mierevelt, Lekcja anatomii doktora Willema van der Meera (domena publiczna).