Mateusz był tak stary, że nie pamiętał już nawet daty swojego urodzenia, a twarz matki myliła mu się z twarzami kochanek.
– Czego najbardziej żałujesz, synu? – zapytał go ksiądz, który odwiedził chorego z ostatnim namaszczeniem.
Wonne oleje zalały łóżko, salę szpitalną, klinikę, miasto a na koniec świat.
– Najbardziej żałuję, że tak wiele razy zdradziłem moją żonę – odpowiedział szeptem Mateusz.
– Pozostań spokojny i pamiętaj, że jesteś dzieckiem Boga – usłyszał.
– Nie chcę być dzieckiem Boga. Chcę być dzieckiem ziemi.
W tej sekundzie ksiądz zniknął, a na jego miejscu, na szpitalnym taborecie, siedział już ktoś inny. Delikatnej urody młodzian. Najstarszy syn.
– Czego najbardziej żałujesz? – zapytał Mateusza.
– Najbardziej żałuję, że tyle razy zdradziłem twoja matkę – odpowiedział Mateusz.
– Nie jestem twoim synem, ale to teraz bez znaczenia. Czy gdyby można było cofnąć czas, postępowałbyś inaczej?
– Tak. Wszystko byłoby inne.
– Pozostań spokojny i pamiętaj, że chcesz być dzieckiem ziemi – odpowiedział mu chłopiec.
– Oczywiście, że chcę być dzieckiem ziemi.
W tej sekundzie chłopiec zniknął. Zniknęła sala szpitalna, klinika, miasto. Pozostał tylko świat. Był to świat sprzed prawie sześciu dekad. Mateusz miał dwadzieścia kilka lat. Pamiętał wszystko. Wiedział, że jest tutaj tylko na chwilę. Idzie nocą, ledwo co oświetloną ulicą, w bermudach, z papierosem w ustach. Idzie do swojej narzeczonej, by za wszystko, co się zdarzy w ich wspólnym życiu, przeprosić. Za całe cierpienie, które jej zgotował los, a on, Mateusz, miał być tylko tego cierpienia wyrobnikiem.
– Nie musisz jej za nic przepraszać – usłyszał.
– Muszę. Zgotuję Magdzie piekło na ziemi.
– Możesz być dla niej dobry.
Mateusz przystanął. O tym nie pomyślał. Nie pomyślał, że może być dla niej dobry.
– Tak wiele ode mnie zależy?
– Wszystko od ciebie zależy, synu – odpowiedział mu ksiądz.
– Nic od ciebie nie zależy – odpowiedział mu w tej samej chwili piękny młodzieniec.
Mateusz z wysiłkiem zamknął oczy, by znów uciec ze szpitala na ledwo co oświetloną ulicę. W świetle gazowej latarni zobaczył piękną dziewczynę. Miała na sobie prochowiec.
– Dokąd tak maszerujesz, przystojniaku? – zapytała.
– Do narzeczonej – odpowiedział.
Dreszcz przebiegł mu po nagich łydkach. Głęboko zaciągnął się papierosem. Dostrzegł, że miała na sobie coś jeszcze prócz płaszcza. Farbkę czerwoną na wciąż dziecinnych ustach. Zaśmiała się. Spojrzała mu w oczy.
– Do narzeczonej? Po co ci narzeczona?
– Wyznaj mi swoje grzechy – poprosił ksiądz.
– Nic od ciebie nie zależy – szepnął chłopiec.
– Jak masz na imię? – zapytał Mateusz.
– Odpowiem ci, jeżeli ty mi odpowiesz, po co ci narzeczona?
– Chcę ją kochać. Będę z nią miał trójkę dzieci – odpowiedział Mateusz.
– Wszystko mu się miesza – usłyszał. – Nie rozpoznaje nas.
– Tak, nie rozpoznaje nas.
Mateusz otworzył oczy i zobaczył, że na szpitalnym taborecie siedzi jakaś stara kobieta. Patrzyła na niego ze smutkiem. I on popatrzył na nią ze smutkiem. Być taką starą, to dopiero los.
– Kim jesteś? – zapytał.
– To ja, Magda, twoja żona.
Ostatkiem sił zamknął oczy. Chłód nocy, blask gazowych latarni.
– Idziemy? – zapytała dziewczyna ubrana tylko w szminkę i w płaszcz.
– Tak, idziemy – odpowiedział. – Podprowadź mnie do domu mojej narzeczonej.
– Aleś ty uparty – zaśmiała się.
Podeszli pod dom, w którym mieszkała siedemnastoletnia Magda. W oknie panieńskiego pokoju paliła się naftowa lampa. W jednej sekundzie jeszcze raz zobaczył wszystkie lata, które ich czekały. Uchylił głowę przed nieznośnym żarem.
– To nie ogień, to tylko wiatr – zaśmiała się dziewczyna i podniosła z chodnika zdmuchniętą męską czapkę. – Proszę, twój kapelusz – powiedziała.
– Nie kapelusz. To czapka.
– Może być kapelusz, może być czapka. Cokolwiek zechcesz.
– On odchodzi – usłyszał głos starej kobiety.
Nie chciał otwierać oczu. Nie chciał widzieć, jak jego żona płacze.
– Cokolwiek zechcę? Może się zdarzyć, cokolwiek zechcę? – zapytał dziewczynę.
– Tak. Cokolwiek zechcesz. Jesteś przecież synem ziemi.
– Masz rację, kochanie. Po co mi narzeczona – zgodził się nagle Mateusz.
– Czy ojciec umarł? – zapytał młodzieniec.
– Nie – odpowiedziała Magda.
– Tak – odpowiedział ksiądz.
Umarł, nie umarł. Mateuszowi było wszystko jedno. Miał dwadzieścia kilka lat, silne chłopięce łydki i doskonały słuch. Nie słyszał serca. Słyszał miarowy stukot obcasów. Muzykę wiecznej nocy. ”Puk, puk, puk.”
– Kochanie?
– Tak?
– Byłem pewny, że jesteś boso. Ubrana tylko w szminkę i płaszcz. Słyszę stukot szpilek.
– Głuptasie – zaśmiała się.
Nie zauważył, że gasną, jedna po drugiej, wszystkie mijane przez nich gazowe latarnie. Niczego nie widział. Oczy miał zamknięte. Przeczuwał tylko jej prześwitujące przez gruby sweter, nabrzmiałe obcą krwią sutki.
– Robię tak zawsze.
– Jak?
– Przychodzę po was zawsze w swoich najcichszych, najlżejszych balerinach.