„Jeszcze Polska nie zginęła, póki się boimy” – napisała Karolina Lewestam w swoim felietonie w „Dzienniku – Gazecie Prawnej” (polecam!), opisując i oswajając wszystkie lęki, jakie mogą nas dzisiaj ogarniać. Wszyscy drżą – czy ocalejemy? No jasne, że ocalejemy.
Czytam właśnie wielce ciekawe wspomnienia z czasów I wojny światowej w Łodzi: Bezbronne miasto (praca zbiorowa wydana przez oficynę Jacek Kusiński). Niezależnie od 18000 rannych, którzy w jednym tygodniu, w czasie bitwy pod Rzgowem zaludnili łódzkie szpitale, pozbawione w tym czasie opału (grudzień), środków opatrunkowych, lekarstw, a nawet wody, niezależnie od tej wojennej hekatomby mieszkańcy miasta właśnie głodowali i biedowali. Działo się tak aż do 1918 roku. Komitet Obywatelski, który się w Łodzi ukonstytuował z kilkunastu bogatych fabrykantów, prawników, lekarzy oraz przedstawicieli robotników, przez te lata kierował życiem społecznym miasta, organizował zasiłki, dożywianie, nadzór medyczny i sanitarny oraz edukację – zupełnie niezależnie od administracji wojennej zaborców, a na ogół – wbrew tej administracji. Zebrano fundusz z własnych majątków owych ludzi oraz zorganizowano pieniądze od zarządów fabryk, które właśnie w tym czasie były przez Niemców obrabowywane do cna, ze wszystkich środków produkcji i surowców, które pociągami jechały masowo na zachód. Był to plan (opracowany jeszcze przed I wojną), który nie tylko miał wzmocnić niemieckie społeczeństwo kosztem podbitej Polski, ale przede wszystkim skasować przyszłą powojenną konkurencję dla niemieckich fabryk. Pisali oni o tym expressis verbis i otwartym tekstem w rozkazach, a nawet w odezwach do łodzian, w których opisywali ich jako „obywateli drugiej kategorii”.
W tym czasie panowały w mieście następujące choroby: dyfteryt, dezynteria, ospa, szkarlatyna, tyfus brzuszny i tyfus plamisty. W ciągu samego 1915 roku zachorowało 7108 osób. Zmarło 14,35% zarażonych, aż dziw, że zaledwie tylu, wobec kompletnej zapaści służby zdrowia. Liczba ludzi w mieście drastycznie spadła – z ponad pół miliona w roku 1913 do 342 tysięcy w 1915. Ale nie tylko z powodu branek do wojska, chorób i innych nieszczęść, także z powodu rozproszenia się mieszkańców po okolicznych wsiach, gdzie dużo łatwiej było przeżyć. Tak właśnie zrobili moi szanowni Pradziadkowie, wracając wtedy z Łodzi do rodzimych Kwiatkowic pod Lutomierskiem.
Wobec ówczesnej kryzysowej sytuacji widzę znaczące plusy dzisiejszej naszej epidemii: nie ma wojny, nie ma bombardowań centrum oraz przedmieść, nie ma głodu, nie ma rannych w bitwach pod miastem, jest woda (w dużej ilości) i ogrzewanie, jest kanalizacja (w większej części), służba zdrowia działa (z pewnymi trudnościami, ale jednak), działa opieka społeczna (nie sprawdzałem osobiście, ale do pomocy seniorom zgłasza się sporo wolontariuszy), działa weterynaria (sprawdzałem), 99% ludzi ma dach nad głową i dostęp do nieskrępowanej rozrywki, spora część ma jakieś zasoby (sądząc przynajmniej po znikającej mące z Biedronki) i możliwość nieograniczonej wszechświatowej komunikacji zdalnej. Zaborcy nie rabują środków przemysłowych ani surowców. Nadal mamy je w swoich rękach. Parki miejskie i lasy stoją (podczas I wojny były masowo i z ofiarami śmiertelnymi wyrąbywane).
Pozostańmy zatem z nadzieją i wiarą. I odkażając pilnie nasze ręce, klamki i klawiatury, doceńmy doświadczenia przodków i naszą (wobec ich) sytuację. Ducha nie traćmy!