Jak niesamowicie trudno jest interpretować klasykę! Strasznie ciężkie zadanie. Bo zgodzimy się przecież wszyscy, że Agahta Christie to klasyka, prawda? Mam jej prawie wszystkie (siedemdziesiąt dwie) książki i prawie wszystkie przeczytałem. Większość „kto zabił” zdążyłem już zapomnieć. Ale tych najważniejszych zapomnieć się nie da – Dziesięciu Murzynków (tytuł niepoprawny politycznie, zmieniono na I nie było już nikogo), Kot wśród gołębi, moje ulubione Pięć małych świnek, Rendez vous ze śmiercią– zaczytywane w dzieciństwie do fizycznej śmierci tomiku – rozpadł się po prostu, no i wieczne Morderstwo w Orient Expressie. Ta wieczność jest szczególnie niebezpieczna – zwłaszcza dla filmowców.
Kenneth Branagh postanowił się z nią zmierzyć. Nie dbał o bagaż, nie dbał o bilet, nie dbał o ryzyko. Wsiadł do Orient Expressu. Ryzyko straszne. Przede wszystkim z tą książką jest jak z „Antygoną” – wszyscy znają od wieków. Wszyscy już widzieli jakąś wcześniejszą interpretację, wszyscy już przeczytali książkę, wyobrazili ją sobie, umiejscowili bohaterów w umyśle i pamięci. Aby osiągnąćć sukces, Kenneth Branagh musiał nakręcić coś zupełnie innego niż wszyscy, powalić swoim przemyśleniem tematu i wywrócić na nice pamięć wszystkich czytelników. Olśnić, żeby wszyscy na kolana padli.
Czy jest sukces? Nie za bardzo. Ciężko napisać że ten film jest zły. Ale napisać o nim, że „jest niezły”, to właśnie znaczy ogłosić jego klęskę. Apetyty były wielkie. Dawno już nie widziałem takiej obsady! Z plakatu filmowego spoglądają na nas Judy Dench, Johny Depp, Michelle Pfeiffer, Penelope Cruz, Willem Defoe ze swoją mroczną gębą, Daisy Ridley (prosto z „Przebudzenia Mocy”) i sam Kennet Branagh. Zaraz, zaraz… ten Branagh na plakacie ma jakieś strasznie duże wąsy! Czyżby to on był w „Expressie” Herkulesem Poirot?! Hm…
Było cymbalistów wielu. Było wielu Herkulesów Poirotów, najsłynniejszych detektywów świata. Żaden co prawda (według mnie) nie śmiał zagrać przy Davidzie Suchecie, który oddał to, co mi w duszy grało, gdy czytałem tomy z moich półek. Był Peter Ustinov, był Albert Finney… Ale Branagh?
Wiadomo, że bardzo jest ciekawie obsadzić aktora niezgodnie z jego emploi oraz w kontrze do ról, które dotychczas zagrał – pozwala to zabłysnąć wielu niedocenianym odtwórcom. I to się w Morderstwie w Orient Expressie udało. Niestety nie w przypadku roli Herkulesa Poirot, granej przez Branagha, tylko w zupełnie innej roli. Branagh reżyserując „Morderstwo” i obsadzając siebie w roli Herkulesa, liczył na zwycięstwo w postaci efektu przełamania. Przełamania opisom postaci u Agaty Christie. Otóż Brannagh nie jest „małym”, nie jest „okrągłym”, nie jest „łysym”, najzupełniej nie jest „pociesznym z wyglądu” i co gorsza jego wąsy nie są czarne dzięki czerniącej pomadzie, jak w powieściach. Całość postaci należało wykreować zatem grą aktorską i reżyserią wbrew jej dotychczasowemu image’owi. Brannagh próbuje – kieruje Poirota w stronę neurotycznego, nieco śmiesznego, kostycznego egotyka o przesadnie pokazywanej na filmie przenikliwości.
W pierwszych scenach filmu ta przenikliwość niebezpiecznie pędzi, goni jedną sceną drugą scenę, zahaczając o zdolności niemal Davida Copperfielda, czego jakoś u Christie się nie czytało. Chodziło zapewne o to, by dobitnie zaprezentować postać tej publiczności, która o Herkulesie Poirot nigdy nie słyszała. Daj pan spokój, panie Brannagh, są jeszcze tacy?! W tych dziwnych nieco wygibasach reżyserskich, mających dać nam odpowiedni anturaż dla głównego motywu, widać trochę kowbojsko-burleskowej akcji (na myśl przychodzi nie Agatha Christie, tylko Indiana Jones), ale jakoś nie widać Herkulesa Poirot, jakiego zapamiętaliśmy i jakiego polubiliśmy – człowieka wszechwiedzącego, ale pobłażliwego, w którym owej nuty twardej kostyczności nigdy nie było.
Dalej do pociągu pakuje się plejada najbardziej znanych aktorów. Tak. To nie filmowi bohaterowie. Przez pierwsze dwadzieścia minut filmu Kennet Branagh nie zdołał przekonać mnie, widza, że to wszystko się dzieje w filmowej rzeczywistości. Nie uwiódł mnie, bym zawiesił swą umowną (wielokrotnie opisywaną) niewiarę na kołku. Choć tłumy statystów przelewają się przez ulice filmowej Jerozolimy i Stambułu, ubrane w stroje odpowiednie, czuć tu jakiś fałsz – w dialogach, w przywitaniach starych znajomych, czuć teatralną zupełnie emfazę. Przerysowanie. Tak. Wszystko tu jakby za bardzo. Za bardzo pociąg rusza ze stambulskiego dworca i za bardzo ostre szczyty za bardzo górują nad zbyt maleńkim pociągiem. Z efektami rodem z „Avengersów” lawina spada na „Orient Express”, w którym wszystkie szyby pociągnięto sztucznym mrozem.
Film w konwencji nierealistycznej? Teatralnej? No dobra, zatem aktorzy muszą pociągnąć klimat i dodać życia i uczuć temu przedstawieniu. Jakoś muszą dać radę, jest tu przecież sama śmietanka aktorska! Maestro – tusz! Niestety najlepszy, powalająco najlepszy aktor ginie w pierwszych trzydziestu minutach. I zostało już tylko siedmiu Murzynków. Johny Depp mimo krótkiego pobytu na ekranie jest absolutną rewelacją i dla tej roli można się na Morderstwo w Orient Expressie do kina. Ten gość się nadaje do wszystkiego! Od zagubionego nastolatka, przez pijanego kapitana, aż do mrocznego zakapiora w eleganckim garniturze. Nawet w lustro umie interesująco spoglądać. Wspaniały!
Potem akcja musi się toczyć bez niego. Są tu dobre pomysły reżyserskie, fajnie opracowane sceny, ciekawe sytuacje (ciasteczko jedzone podczas dyskusji!). Są. Branagh ukradł też kilka pomysłów z innych książek Christie, na przykład kwestię ze wspomnianego Rendez vous ze śmiercią , albo chusteczkę z wygrawerowanym „H” (u pisarki była papierośnica). Ale żeby film ten porywał, musiałoby być tych perełek więcej.
Musiało by być też więcej interakcji między bohaterami, boż przecie grają ich światowe sławy. Nawet na ich tle gwiazda Judy Dench błyszczy niczym księżyc w pełni – jest idealna w swej rosyjskiej wyniosłości, a nawet w swym rosyjskim akcencie. Skromną rólkę zagrała świetnie Penelope Cruz, aż szkoda, że nie widać jej więcej. Willem Defoe w roli nieco „podwójnej” istnieje na ekranie raptem ze trzy sceny – znów świetnie zagrane…
Pozostali sprawnie grają swoje role, zgodne z dotychczasowym emploi, więc Hercules Poirot gawędzi z uwodzicielką z „Niebezpiecznych związków” i przesłuchuje Rey z „Przebudzenia Mocy”, nic wielkiego. Przez resztę filmu oglądamy Herculesa Poirota i jego tytaniczne zmagania ze śledztwem. Branagh włożył w nie znacznie więcej emocji niż na początku filmu, ale… zaraz, zaraz, gdzie podziały się śmiesznostki słynnego detektywa, gdzie podział się burleskowy ton jego nerwic i obsesji? Ton w stylu buffo?
Ten ton niknie i zdaje się miała to być metoda na film. Przemiana duchowa Herculesa Poirot. Sęk w tym, że początkowa tonacja niepoważna i późniejsza – teatralna bierze to wszystko w nawias. Trochę identyfikujemy się z biednym Herculesem, ale jak brać do serca jego dylematy, skoro i tak wiemy, jak to się skończy? Wszystko tu przecież takie umowne… Sztuczny śnieg pada za oknami i para nie leci z ust podczas mrozu…
Nie wiem, czy dałoby się to zrobić zupełnie inaczej, bo przecież książkowy oryginał także jest umowną konwencją, intryga jest wymyślnym konstruktem, dalekim od surowego realizmu. Ale Guy Ritchie udowodnił już, że da się z powodzeniem zekranizować podobną klasykę, tak żeby wbijała w fotel – trzeba ciut zdefasonować realia, postawić na emocje i oprzeć się na interakcji między bohaterami – tego ostatniego u Branagha zdecydowanie nie dostaje. Gdy tylko aktorzy mogą coś zagrać między sobą – film rusza z kopyta, niestety za chwilę staje, jak Orient Express zasypany śniegiem i znów mamy miotającego się detektywa, który wydaje się nieprawdziwy. A przynajmniej nie jest tak prawdziwy, jakbyśmy chcieli.
Zawsze byłem kiepski w układaniu fabuł. Cierpiałem z tego powodu od czasów licealnych – chciałoby się machnąć jakąś zakręconą fabułę, a tu nic. Ale mogę wyobrazić sobie idealne współczesne „Morderstwo w Orient Expressie”. Światła w kinie gasną, przenosimy się do wieczornego namiotu w Petrze, gdzie słynny detektyw właśnie rozwiązuje zagadkę morderstwa na despotycznej matronie, trzęsącej całą wycieczką do jordańskich świątyń. W kręgu skupionych oświetlonych lampami naftowymi twarzy Herkules krok po kroku odrzuca błędne wątki śledztwa, analizuje zachowania wszystkich uczestników dramatu, daje dowody swej niesamowitej przenikliwości i psychologicznego kunsztu i na końcu demaskuje mordercę. Voila! Zwycięstwo! Potem wsiadamy w Stambule do Orient Expressu i przez dwie godziny obserwujemy dialogi i interakcje aktorskiej śmietanki, podgryzania, dziwne gry słowne. Można by trochę dopisać szacownej Agacie Christie. Ale nawet nie trzeba. Nie trzeba też żadnej akcji („pościgiem” wśród śniegu i mostowych rusztowań usiłuje ożywić Branagh swój film), wystarczy Judi Dench przeciskająca się na korytarzu z Johnym Deppem albo Penelope Cruz żarliwie dyskutująca z Willemem Defoe. Tego kuszącego wciągnięcia do akcji dramatu brakuje w oryginalnym filmie. Nie zastępuje jej paplająca Michelle Pfeiffer. Ledwo poznajemy dramatis personae, a tu już buch! Jeden Murzynek martwy.
Dlatego ten film można obejrzeć, ale nie daje on wystarczającej satysfakcji nikomu – ani wielbicielom Agathy Christie, ani tym, którzy jej książek nigdy do ręki nie wzięli, ani miłośnikom najwyższej klasy aktorstwa, ani miłośnikom teatru, bo efekt zepsuje im przedziwnie nakreślony wstęp. Można go obejrzeć dla aktorskich epizodów,oraz żeby wyrobić sobie zdanie, ocenić szanse powodzenia i skalę trudności, jaka czyha na twórców ekranizacji klasyki. Bo skala ta jest wielka niczym bałkańskie Karpaty, a Kenneth Branagh dotarł niestety tylko pod przełęcz.
Miał złoty róg. Miał kilkoro aktorów z ekstraklasy i mógł ten fakt wykorzystać. Zamiast tego nakręcił głupio disnejowskie pierwsze dwadzieścia minut filmu (im dłużej o tym myślę, tym bardziej skłaniam się ku zdaniu, że są one zmarnowane), poświęcając większość reszty granej przez siebie niespójnej postaci. Miał złoty róg. Zostało mu ino pół. Ino pół Murzynka.
Foto – kadr z filmu „Morderstwo w Orient Expressie”