Znowu jakaś rozrywka. Znowu jakiś pop. Nie przeczytałem prawdopodobnie 80% książek, które uważa się za kanon literatury. Nie obejrzałem 80% filmów, które uważa się za kamienie milowe kina. Jestem kulturalnym leszczem, osłem, a może nawet łosiem. I jeszcze do tego piszę recenzje na SNG Kultura. Gorzej już nie mogliście trafić. Ale mogliście trafić na kogoś, kto nie lubi filmów akcji i najnowsze „Mission Impossible Fallout” zjechałby za zupełny brak kultury. Ja nie zjadę. A przynajmniej nie za to.
Tomkruz kręci swoje Mission Impossible już od dwudziestu dwóch lat. Dwadzieścia dwa lata po ekranie lata, niszczy przeciwników, biega, skacze, zwycięża. I widać, że aktor zżył się z tą rolą, a co najciekawsze – robi postępy. I są to ostatnio postępy doprawdy posuwające kino do przodu. Tak. To ciekawe, ale w zwykłym produkcyjniaku sensacyjnym także można odnaleźć rzeczy, które mogą stanowić milowe kamienie. Kamyszki takie.
Każdy z tych filmów był poniekąd podobnie schematyczny, ale też nieco inaczej serwował satysfakcję widzowi. Kręcony przez różnych reżyserów, oparty na schemacie serialu z lat sześćdziesiątych. Pierwszy „odcinek” zrobił Brian de Palma, ostatnie dwa Christopher McQuarrie, na podstawie własnych scenariuszy. Producentem wszystkich jest Tom Cruise. Aktor przytulił całą serię do swojego łona i ewidentnie jest to jego ukochane dziecko, dodajmy – dziecko, które przynosi do domu coraz więcej pieniędzy. W związku z tym Cruise poświęca mu coraz więcej energii. Ma to swoje zalety i wady – jest to kino jednego aktora, zbliżone w tym wyraźnie do serii o Bondzie, kamera jest nastawiona nieustannie w stronę głównego bohatera – herosa bez skazy, choć z mniejszym niż Bond zadęciem. Możemy śledzić bez ustanku gębę naszego Tomkruza i oceniać w każdym ujęciu, ileż to botoksu ma na twarzy. Ale też ma to swoje zalety, bo Tomkruz z filmu na film specjalizuje się, sublimuje, idzie dalej w rolę niż inni aktorzy.
Aktorów uprawiających kaskaderkę nie było nigdy zbyt wielu, a od czasu, gdy budżety filmów zrobiły się kilkusetmilionowe, rzeczywistość kreowana w komputerze mocno staniała, a cały świat poszedł w stronę Bezpieczeństwa Zawsze, Wszędzie i dla Każdego – z realnymi wyczynami filmowanymi na planie mamy coraz mniej do czynienia (LINK do „Bezpieczeństwo czyha”).
Kiedyś Jean Paul Belmondo i Steve McQueen (nie wymieniani już w żadnych współczesnych zestawieniach aktorów-kaskaderów, bo nikt już ich nie pamięta), wczoraj Jackie Chan, dzisiaj Daniel Craig, Angelina Joli. Było cymbalistów paru, ale żaden nie śmiał zagrać przy Tomkruzie.
Że co? Że Daniel Craig wsiada w samochód i pędzi bez opamiętania po mieście? Ja też wsiadam i pędzę. Że Angelina Joli balansuje na krawędzi wysokich wieżowców? Zobaczylibyście mnie, jak na drabinie docieplałem styropianem wiatę w ogródku. Tomkruz to wyższa liga. Jackie Chan, który przed Cruise’m wyczyniał różne rzeczy, miał jedną dużą wadę – był świetnym karateką, ale marnym aktorem. I grał w głupawych filmach. Tego o Tomie Cruise powiedzieć nie można. Grał oczywiście w filmach komercyjnych, filmach głównego nurtu, nie żadnych artystycznych i psychologicznych wyczynach (jeśli nie liczyć „Oczu szeroko zamkniętych”), ale grał na wysokim poziomie. Przypomnijcie sobie „Rain Mana”, obejrzyjcie zapomnianą a świetną „Firmę” Sydneya Polacka (LINK do mojej recenzji). Tam było co grać i było to zagrane dobrze.
Tom w każdym kolejnym Mission Impossible wchodził coraz głębiej w sztukę kaskaderską. W pierwszym zwisał na linach nad podłogą i dawał się zalać paroma tonami wody, w ostatnim biegał na żywca po startującym transportowym Airbusie. A w „Mission Impossible Falout”…
Napiszmy to od razu. Pomimo nakręcenia w 2018 roku „Mission Impossible Falout” to film starej szkoły. Film wizualnie oldskulowy, co ogląda się z nieskłamaną przyjemnością. Komputerów nie użyto tam prawie wcale, akcja jest kręcona (jak się kinowemu widzowi wydaje) jeden do jednego i do tego, czego do tej pory nie było, z prawdziwymi aktorami w środku tej akcji. Tym razem w rolującym helikopterze nie widzimy pleców dublera, tylko twarz głównego bohatera. Tym razem w dzikim, bardzo długim pościgu motocyklowym ulicami Paryża główny bohater nie nosi kasków (żeby mógł go zastąpić byle kto), a gdy trzeba stylowym BMW zrobić zawrotkę na ręcznym – widzimy, jak robi to Tom Cruise.
Cruise dla tego filmu poświęcił rok. Trenował jeżdżenie na motocyklu, sztuki walki i męczył się na siłowni, pomimo 56 lat na karku (wy też możecie w Stacji Nowa Gdynia – LINK). Daje radę chłop! Dla tego filmu zrobił licencję pilota śmigłowca i to właśnie jego samego widzimy nad zapierającymi dech w piersiach pejzażami, przeciskającego się lecącą maszyną nad górskimi szczytami.
Lokacje tego filmu i zdjęcia to w ogóle osobny temat. Wybrano, zwłaszcza w zakończeniu, tak malownicze pejzaże, tak przepastne skaliste otchłanie i tak rozległe panoramy, że chciałoby się przewinąć w kinie do tyłu i chłonąć każdy detal, wołając „ja też tam chcę!”. Przepięknie nakręcono (i jak oświetlono!) sceny we wnętrzach paryskich, nawet niezwykle dopracowana scena walki w publicznej toalecie jest wizualnym majstesztykiem, łącząc wiele punktów widzenia plus odbicia w lustrach.
Dwie sceny przejdą do historii kina – scena skoku z samolotu, podczas której Cruise musi grać, spadając z wysokości sześciu kilometrów. Podobno skok powtarzano kilkadziesiąt razy, żeby uzyskać ten efekt. Wyobrażam sobie, jaką robotę z kadrowaniem miał skaczący z kamerą i lecący w dół operator i współczuję mu do głębi. Odlot!
Druga scena to walki helikopterowe. Realizmem i finezją przebijają wszystko, co w kinie sensacyjnym w tej dziedzinie powiedziano. To jest wizualnie soczyste i emocjonujące na maksa. Dodajmy do tego sceny pościgów samochodowo-motocykowych, niustępujące kultowemu „Roninowi”. To wielki komplement. I duży impuls dla automobilistów, żeby pójść do kina.
Dla tych scen wybaczam „Mission Impossible 6” płycizny scenariuszowe, zawikłanie piętrowe akcji (każdy zdradza każdego), podobnie jak było to w poprzednich częściach. Wybaczam używaną chwilami łopatologię, kiksy logiczne, poważne i mnie poważne. OK, zawieszam niewiarę na kołku wobec spektakularnej akcji. Niestety, sporo wybaczenia muszę poświęcić na dialogi, które zdają się senne mimo wysiłków dobrych aktorów. Podczas dialogowania film nieco grzęźnie. Tym „Mission Impossible” różni się wyraźnie od „Bondów”, gdzie cięte riposty latają w powietrzu niczym sztylety.
Ale może to dobrze, że u Toma Cruise’a tak nie latają. Dzięki temu troszkę bardziej ten film przypomina starą dobrą szkołę kryminałów (choć nie jest nią tak naprawdę). O tym, że film chce nawiązywać do klasyków i że jest to poniekąd celowy zamysł reżysera, świadczą samochody tam użyte. Tomkruz owszem, razem ze swoją ekipą dociera pod berliński most najnowszym BMW. Ale kto się przyjrzy uważnie filmowym zamglonym ciemnościom nocy, ten zauważy, że kontrahenci dotarli tam starą Ładą, jak za świętej pamięci DDR.
Nielogiczność fabuły, niedostatki scenariusza i niejaka drętwość dialogów nie przeszkadza w przyglądaniu się grze drugiego planu, która jest na dobrym poziomie. Bardzo dobrą robotę wykonuje Simon Pegg i jego znerwicowana postać Benjego, żywo i mocno wypada Rebecca Fergusson jako tajemnicze, kobiece alter ego Cruisa, ale najlepszą rolę drugoplanową ma jednak Vanessa Kirby, fascynująca i wkurzająca do niemożliwości dziecinna famme fatale. Zawódł mnie nieco Henry Cavill, (filmowy Superman i Napoleon Solo z „U.N.C.L.E.”), który jest tu dość nijaki. Zupełnie niepotrzebnie Tom Cruise go zatrudnił, bo z jego powodu zwracamy uwagę na ewidentne plagiaty wzięte z „Kryptonimu U.N.C.L.E.”, w którym tenże grał. W „Mission Impossible” tak samo wjeżdża się autem w zbyt wąską uliczkę i prawie tak samo ciężarówka wpada do wody. Dobra, dość tych spoilerów.
Nie jest to najlepszy film świata, zwłaszcza dla wysublimowanych intelektualistów. Ale jest całkiem dobry. A to, że niewątpliwie posuwa sztukę filmowania do przodu, jest jego dużą zasługą. Drżyj Bondzie, drżyj Bournie, Tomkruz chwilowo pozamiatał.