Zima znów zaskoczyła drogowców. Jakichś tam drogowców, akurat może i nie naszych. Śnieg spadł i potem spłynął. W niewielu miejscach zostały białe łachy utrzymujące się do marca, może nawet do kwietnia. Natomiast reszta zupełnie zniknęła, spłynęła do rzek, a rzekami do morza, morzami do wszechświatowego oceanu, z wszechświatowego oceanu wyparowała do wszechświatowej ziemskiej atmosfery. Za rok śnieg będzie czynił dalsze wysiłki. Obiecujemy.
Oprócz drogowców zaskoczeni mogą być również mieszkańcy globalnej wioski. Zniknęła, jak śnieg, jedna z platform społecznościowych, która mogła zagrażać Facebookowi – Google Plus. W porównaniu ze słoniem Facebooka – 2,27 miliarda użytkowników – była zaledwie jamnikiem, szacuje się, że miała z pięć do sześciu milionów aktywnie działających kont. Google zwija interes. Razem z użytkownikami. Uprzejmie się państwo wyniosą – mówi. Co gorsza, nie tylko ono. W ciągu ostatniego roku zwinęły się popularne czy raczej „popowo-pamiętnikarskie” platformy blogerskie Bloog i Blog.pl – odpowiednio Onetu i Wirtualnej Polski. Może one nie były jakieś bardzo znane, ale za to jedne z najstarszych w Polsce. W marcu zwinie swoją platformę blogową Blox jej właściciel, czyli Agora. Najgorsze jest to, że zwinie razem z Wojciechem Orlińskim, znanym lemologiem i bystrym lewicowym komentatorem, który od jedenastu lat prowadził tam bloga „Ekskursje w dyskursie”. Wyparuje blog razem z komentarzami użytkowników i owocami wielu lat pracy. Pa, pa.
W ogóle wszyscy wyparowują. Dwutygodnik.com też przerwał nadawanie. Troszkę mnie drażnią posty wysyłane przez Dwutygodnik na fejsiku, w których redaktorzy żalą się non stop, czego by to oni nie napisali, gdyby dostali z powrotem ucięte dotacje – nawet konkretnie piszą – czego. Chce mi się złośliwie skomentować: jak was chłopaki i dziewczyny rozpiera, to piszcie! Nikt nie zabrania. Dotacje rzecz nabyta. Rzecz jasna kultura bez pieniędzy nie zawsze chce działać, a na ogół nie chce działać na tym samym poziomie co z pieniędzmi. Bezpłatne, dotowane pismo kulturalne, bez żadnych reklam, to niewątpliwie rzecz przyjemna. Pytanie tylko – czy nie jest to jakiś przeżytek czasów minionych. Relikt dawnych czasów. Bo dawne czasy minęły i teraz są nowe.
Przewidział je już Stanisław Lem, wieszcząc, że nastąpi czas takiego wysypu powstających dzieł, że nikt nie będzie miał czasu ich nawet przejrzeć, a co dopiero się nimi zachwycić, nawet jeśli będą genialne. Na jednej z planet odwiedzanej przez lemowego Ijona Tichego wprowadzono nawet zasadę – twórca będzie musiał wnieść opłatę od stworzonego dzieła. Im większej wagi dzieło – tym większą. Za niewinny czterowierszyk o wiośnie – płacimy dniówkę, za gitarową balladę o przemijaniu – miesięczną pensję. Za trzytomową biografię Dostojewskiego – roczne pobory. Tworzyć będą mogli tylko ci najbardziej zdeterminowani, ciułający każdy grosz, żeby olśnić świat stroniczką prozy. Czy dotarliśmy już do tej wizji przyszłości?
Internet otworzył szerokie możliwości publikacji, nieznane do tej pory. Każdy może pisać, nadawać, tworzyć. Każdy może być idolem, bożyszczem i guru swych słuchaczy. To nic, że pięciu, ale jednak. Możliwości podbijania własnego ego otworzyły się przed każdym trollem internetowym, który kiedyś musiałby zaczepiać ludzi na ulicy albo pisać do szuflady, żeby się realizować twórczo. Dzisiaj dotknięcia klawiszy jego laptopa są odbierane w Indiach, w Republice Południowej Afryki i w Hondurasie, o ile tylko troll pisze w zrozumiałym języku. Możliwość dotarcia do audytorium pozornie przestała być problemem, publiczne wydawanie dzieł stało się de facto proste i łatwe. Jednak profetyczna wizja Lema zrealizowała się przewrotnie. Świat dzisiejszej kultury jest światem nisz, a twórczość, zwłaszcza literacka, choć łatwo może być upubliczniona, została zdewaluowana. Stała się w sporej części darmowym, niewiele wartym hobby.
Do tego hobby, które jest zależne coraz bardziej od sił wielkich internetowych koncernów. Świat zglobalizowanej wioski, w której wyszukiwarka Google ma 77% rynku światowego, a 97% polskiego (dane te znalazłem za pomocą Google’a, oczywiście), świat w którym Facebook pożarł Google Plusa, blogi i felietony, wykończył dużą część gazet, a teraz kanalizuje po swojemu rynek społecznych zainteresowań coraz częściej daje nam prostą alternatywę: jesteś z nami czy przeciwko nam? Śpiewasz w naszym chórze? Wrzucasz zdjęcia, zajawki, muzykę i teksty na nasz portal społecznościowy? Wrzucasz? To dobrze, będziemy cię promować. Może ci się to opłaci, a z pewnością nam. Nie wrzucasz? Zdechniesz marnie na marginesach internetu. To nadal kultura, teoretycznie wolna, teoretycznie spontaniczna, ale w praktyce sterowana, kanalizowana i przesiewana. Coraz bardziej powszechna.
Nie wiem, czy wiecie, ale gdyby nie algorytmy Facebooka, to musielibyście oglądać przeciętnie trzy tysiące postów dziennie, pojawiających się na waszej stronie głównej, pisanych przez waszych znajomych, polubione fanpejdże i kreowanych przez reklamodawców (to naukowe wyliczenia). Oglądacie nawet nie 1/10 tych postów. O tym, co oglądacie, decyduje wielki brat Facebook. Prowadziłeś bloga na Blox.pl? Wrzucałeś zdjęcia na Google Plusa? No cóż, przestało nam się to opłacać, ciao bambina, spadaj mała, tam są drzwi. Ktoś zapłacze? Może i zapłacze, ale krótko. Zaraz zapomni.
Znacie wszyscy inne prawo Lema: Nikt nic nie czyta. Jeśli czyta – nic nie rozumie. Jeśli rozumie – natychmiast zapomina. Kto nie zapomina, niech pierwszy rzuci kamieniem. No? Proszę bardzo? O czym pisałaś/pisałeś na Facebooku w maju 2017 roku? Co napisał w przedostatnim felietonie Piotr Grobliński? Co to była za książka, która tak zniesmaczyła cię na jesieni? A może to już początki Alzheimera? Facebook ci nie pomoże. Nie da się na nim znaleźć nic, co jest starsze niż kilkanaście miesięcy. Było – minęło.
Tak. To wszystko tylko słowa. Ciągi liter, akapity, kartki, tomy. Doraźne. Kompulsywnie czytane w nadziei na olśnienie, przykrywane natychmiast innymi literami, innymi krótkotrwałymi olśnieniami. Unieważnione. Znikające natychmiast we mgle przeszłości i cudzie niepamięci, jakby ich nigdy nie było. Zupełnie jak zeszłoroczny śnieg. Zapytajcie drogowców. Powinni coś wiedzieć na ten temat.
Tekst i zdjęcie – Marcin „Fabrykant” Andrzejewski