Taśma pierwsza, ścieżka pierwsza. Odcinek pierwszy… lekko naburmuszony kobiecy głos (jak u obrażonej na cały świat peerelowskiej urzędniczki) przenosi mnie w zupełnie inny świat. Biegnę… ulicami powojennej Warszawy. Tak naprawdę sytuacja ma miejsce raptem kilka lat temu, ale to właśnie ona jest początkiem moich wycieczek biegowych (jest i taka jednostka treningowa), wycieczek w czasie i przestrzeni – od średniowiecza po teraźniejszość, od Warszawy przez Kalifornię po Afganistan.
Początek – mój pierwszy biegany, ale i też trochę jeżdżony autem audiobook, choć wtedy jeszcze ta nazwa nie była zbyt popularna. Nie pamiętam, skąd go miałam, ale „Zły” w takiej właśnie wersji (nagranie dla niewidomych, po „urzędniczce” dalej książkę czytał doskonały lektor) wciągnął, wessał mnie kompletnie. Parę razy opóźniłam odbicie karty „na bramce” w pracy, bo dosłuchiwałam jakiś fragment z płyty w aucie, na parkingu. Parę razy znalazłam się gdzieś totalnie w… lesie, bo zasłuchałam się, po owym lesie biegnąc ze „Złym” właśnie i straciłam orientację.
Dalej była książka, która wręcz przeorała mi psychikę (i zaburzyła parę treningów) – „Malowany ptak” Kosińskiego. Słuchana akurat zimą, pokrywała się czasem treścią z porą roku towarzyszącą losom bohatera, a że rzecz dzieje się głównie na wsiach i w lasach, to i okoliczności przyrody się zgadzały, bardzo skutecznie podnosząc realizm przeżywania treści. W sensie dosłownym – bo czasem czułam się trochę tak, jakbym nagle znalazła się tuż obok bohaterów. Jedna z opisanych scen była na tyle mocna i tak sugestywnie przedstawiona, że biegnąc, mimowolnie nagle stanęłam jak wryta. W charakterze naturalnej konsekwencji przyszło potem „Good night Dżerzi” Janusza Głowackiego – doskonale zbudowana opowieść o życiu autora „Malowanego Ptaka”, przerwana jednak na jakiś czas… kontuzją. Niestety – dalsze słuchanie w warunkach niebiegowych pogłębiało tylko kontuzyjną traumę, niebiegaczom raczej trudno to wytłumaczyć, ale biegacze pewnie zrozumieją.
Dzięki bieganiu przeczytałam też coś (tzn. wysłuchałam czegoś), czego zapewne w życiu bym nie „zmęczyła” w ujęciu tradycyjnym, papierowym – a mianowicie opasłe tomisko (słabo radzę sobie z długimi książkami, długie biegi jakoś lepiej mi chyba wychodzą) o treści historyczno-fantastycznej, czyli „Narrenturm” Sapkowskiego. Tu z kolei, paradoksalnie, bo dość mocno cofając się w czasie aż do XV wieku, wykonałam równocześnie wielomilowy skok naprzód, jeśli chodzi o formę przekazu audio, bo mój nauszny „Narenturm” był słuchowiskiem – takim pełną gębą: z podziałem na role i dźwiękami skutecznie oddającymi tło akcji. Również tutaj doskonale pamiętam momenty, w których okoliczności biegu pomagały w dosłownym wręcz wtapianiu się w lekturę – kiedy np. jesienne słońce kolorujące i podgrzewające leżące na ziemi liście (ten zapach…) wrzucało mnie gdzieś w środek wędrującego nieśpiesznie (to było akurat bardzo wolne wybieganie) orszaku podróżujących bohaterów. Albo gdy spotykałam po drodze jadącą konno sąsiadkę ze sforą psów (towarzyszące jeźdźcom psy narrenturmowe szczekały gdzieś w tle w słuchawkach).
Dzięki biego-słuchaniu można też zaaranżować niecodzienne spotkanie trzech Nike: z Samotraki, z Polski i z… Oregonu. Do „Traktatu o łuskaniu fasoli” Wiesława Myśliwskiego zachęciła mnie właśnie nagroda Nike, a tak się akurat złożyło, że tę książkę „wybiegiwałam” od stóp do głów odziana w ubrania firmy, która tak jak literacka nagroda, nazwę przejęła od imienia greckiej bogini. Kiedyś z rozpędu zdarzyło mi się nawet palnąć w rozmowie „nagroda najki”…
Słuchanie w biegu może dać czasem nieoczekiwane efekty. Dzięki… a raczej przez słuchaną książkę przestraszyłam raz – i to naprawdę solidnie – moją mamę. Przyjechała akurat z gospodarską wizytą, pieli sobie najspokojniej w świecie totalnie zapuszczone przeze mnie kwiaty i nagle widzi swoje dziecko, które wraca z biegania po lesie i dochodząc do furtki, zalewa się łzami. Można spodziewać się wszystkiego: napadu, gwałtu, kontuzji… I podobno (jak mi potem mówiła) niewiele pomogło, że wiedząc z góry, co może pomyśleć, już z daleka zaczęłam wołać – „Nic mi nie jest, nic się nie stało! To książka…”. Za łzy, i to w skali kataklizmu powodziowego, była odpowiedzialna jedna z końcowych scen „Tysiąca wspaniałych słońc” Khaleda Hosseiniego, wstrząsająco-wzruszającej opowieści toczącej się w przerażających realiach Afganistanu – czytanej przez Marię Peszek w dość charakterystyczny, nieco agresywny w intonacji i tembrze głosu sposób. Na początku ta jej lekko nachalna maniera lekko mnie drażniła, ale potem… potem nie wyobrażałam sobie innej formy poznawania tej opowieści.
A jeśli o głosach mowa, to biegając, można też – bez użycia substancji zakazanych – dodać sobie energii, np. słuchając historii życia Urszuli Dudziak opowiadanej przez nią samą w książce „Wyśpiewam wam wszystko” (głosem tak pełnym werwy i wigoru, że spokojnie zastępuje kofeinowo-guaranowy żel energetyczny). Ja akurat przeplatałam tę historię biografią jej byłego męża – Michała Urbaniaka, dzięki czemu nie tylko przebiegłam przez fascynujące losy obojga artystów, ale poznałam też wersje obu stron. W przypadku Urbaniaka opowieść zahaczała też mocno o Łódź, co pozwalało przy okazji przenieść się choć na chwilę w wytęsknione rodzinne strony.
Z kategorii „biografie”, choć nieco innej proweniencji idoli – wybiegałam pewnej zimy wielkie (24 godziny!), doskonale napisane przez Waltera Isaacsona tomiszcze o Stevie Jobsie. Słuchane na początku na iPodzie, a potem już do końca na iPhonie, czyli urządzeniach jego właśnie pomysłu. Pamiętam, jak pewnego dnia biegnąc, roześmiałam się nagle głośno w środku mazowieckiego lasu, kiedy tuż po wspomnianej zmianie „nośnika” usłyszałam w słuchawkach opowieść o planie częściowego skanibalizowania tego pierwszego przez ten drugi – planie, który właśnie pomogłam zrealizować.
Niedawno moja biegowo-książkowa historia w pewnym sensie zatoczyła koło, bo znowu pobiegałam sobie (w sumie 14 godzin) po Warszawie – ale tym razem po przedwojennej – z książką, która od razu skojarzyła mi się ze „Złym”, czyli z „Królem” Szczepana Twardocha. Było to na tyle dobre towarzystwo, że na pewno przyjdzie niedługo czas na kontynuację, czyli „Królestwo”.
Na wirtualnej półce ustawione rzędem, niczym buty do biegania, na swoją kolej czekają zakupione już (magia wirtualnych wyprzedaży…): biografia Elona Muska, „Pod Mocnym Aniołem” Jerzego Pilcha, „Wzgórze psów” Jakuba Żulczyka, „Kronika ptaka nakręcacza” autorstwa zdeklarowanego biegacza, Haruki Murakamiego, „Lala” Jacka Dehnela, ze dwie książki Olgi Tokarczuk i… parę kryminałów Jo Nesbo (nie wiem jeszcze, czy mi się spodobają). Trzeba będzie dużo biegać…